wtorek, 24 stycznia 2012

Points


    Nie jestem pewien, czy aby na pewno odniesienie się tytułem do finału Kompanii Braci jest tutaj na miejscu, ale poniekąd była to dla mnie wojna – walka ze sobą i otoczeniem, którego wcześniej nie znałem, dlatego też wybrałem taki a nie inny tytuł posta. Innymi słowy, nadszedł czas na garść podsumowań i pożegnanie się z Japonią, bo chociaż do wyjazdu zostało mi jeszcze dziesięć dni, to czuję się jakbym jedną nogą był już w samolocie do domu. Postaram się zebrać tutaj wszystkie te rzeczy, które mnie wkurzyły, zaskoczyły, oczarowały, zasmuciły, rozśmieszyły, czy podłamały. Rozdawanie punktów czas zacząć!

---------

    Zacznę możę od samych Japończyków, jako że to z nimi przede wszystkim przebywałem praktycznie non-stop. Można o nich mówić wiele i godzinami, ale ja postaram się wypunktować kilka takich rzeczy, które są mniej lub bardziej dystynktywne. Część już z pewnością przewinęła się przez moje poprzednie posty, więc proszę stałych czytelników o wybaczenie:
    Przychodzę dzisiaj do pracy i co widzę? Prawie wszyscy w moim biurze zebrali się wokół tatami i robią ćwiczenia przy akompaniamencie jakiejś dziwnej muzyki... a jacy przy tym byli entuzjastyczni! Dziwię się, że nie spali w tym samym momencie, bo...
    Japończycy oficjalnie są w stanie spać wszędzie, w pracy, w drodze do pracy, w drodze z pracy... tak wiem, sporo tej pracy tutaj, ale to pewnie dlatego, że...
  Japończycy pracują niewyobrażalnie dużo. Nie żartuję, poznałem kilkudziesięciu pracowników mojej firmy osobiście, z kilkunastoma rozmawiałem trochę bardziej, prawie każdy narzekał na to, że pracują po czternaście godzin dziennie, ale co z tego skoro i tak pracują? Ja bym to już dawno rzucił w piguły, ale oni nie i to do tego stopnia, że jedno dziewcze, które mieszkało w moim dormie pracowało przez trzy tygodnie z rzędu 24/7. Przychodziła raz na dwa dni do dormu tylko po to, żeby się umyć. I wszystko byłoby ok, gdyby nie jeden mały szczegół – cała robota poszła na marne, bo kierownicy projektu sobie nie poradzili i odsunęli go, ale to nie wszystko, jedziemy dalej...
    Japończycy są niesamowicie mili i grzeczni... na zewnątrz. No niestety taka prawda, bo kulturalność i yasashisa jest tylko produktem ubocznym dwulicowości, niekoniecznie negatywnej, ale jednak dwulicowości.
   Japończycy są nienormalni i szaleni. I tutaj chciałem wrzucić pewne zdjęcie z imprezy na zakończenie roku w naszej firmie, ale zdecydowałem, że jednak nie jest to dobrym pomysłem, bo mimo wszystko jest to blog otwarty a nie chciałbym nikomu narobić kłopotów, więc niestety, dowód na powyższe zobaczą Ci, którzy zechcą jak już będę z powrotem.
    Japończycy ubierają się dziwnie. No tak, wspominałem o licealistkach zdaje się już kiedyś, do tego faceci mają często za krótkie spodnie, kiczowate ciuchy i w ogóle są dużo bardziej kobiecy niż gdzie indziej. Japończycy – plus/minus

To tyle o autochtonach, przejdźmy do kolejnego punktu, którym będą warunki życia:
Brak ciepłej wody! Ja myślałem, że to tylko mój problem, bo stary, wynajmowany dorm i dlatego, ale nie. Ciepłą wodę można spotkać głównie w łazienkach, a dokładniej pod prysznicami czy przy wannach, bo u nas w umywalce w łazience nie ma. Nie rozumiem i nie zrozumiem co jest grane chyba nigdy, ale i to nie jest jedyna „zimna” niespodzianka...
Brak centralnego ogrzewania. To wiem, że jest problemem raczej regionalnym, bo słyszałem, że gdzie indziej bywa. W moim dormie jednak ogrzewa się tylko klimatyzatorami, więc wszędzie poza pokojami jest ziąb, nie wspominając o łazience, a w zasadzie łaźni (bo kilkuosobowa jest), gdzie zimą idzie zamarznąć jak się wskakuje na waleta, a tam 5 stopni...
Brak niektórych produktów żywnościowych. Tutaj największy problem jest z nabiałem, bo ser biały nie istnieje (ja w Kamakurze nie znalazłem), natomiast żółty ser występuje praktycznie tylko w formie pół-topionej, jak nasze serki hochland.
Poza tym raczej problemów nie napotkałem, generalnie wszystko jest mniejsze niż u nas i jakieś takie... bardzo opakowane. No i przede wszystkim zarobki i to co dla mnie ważne – ich odniesienie do cen sprzętu i wszelakich gadżetów. To jest cudne przeliczenie, bo ja jako intern na najniższym możliwym wikcie byłem w stanie kupić sobie wiecej rzeczy niż przez dwa lata w kraju. Co prawda same ceny są nieco wyższe niż w Polsce, więc sprowadzać się nie opłaca, ale jak się je porówna to średniej pensji tutaj, to zmienia to nasz punkt widzenia automatycznie. Warunki życia – plus! (Z małym minusem za jedzenie).

Teraz może o pracy coś. Była świetna, naprawdę nie ściemniam! Wielu z was wie, że narzekałem na ogrom rzeczy w pracy, ale prawda jest taka, że źle mi tutaj nie było i czasem mogłem zrobić coś naprawdę fajnego (inna sprawa, że kiedy indziej tłumaczyłem kilkudziesięciostronicowe gnioty prawne, które uwaga! ... Nie były przez nikogo sprawdzane). No i ze strony językowej również doświadczenie nieocenione wręcz. A do tego muszę przyznać, że poznałem trochę fajnych ludzi, a co tu dużo mówić, kontakty często ważniejsze są od jakiegokolwiek wykształcenia. A no i już wiem skąd biorą się te wszystkie chore kuriozja japońskie, wiem, bo sam pomagałem w ich tworzeniu poniekąd. Praca – plus!

Podróże, fauna, flora, architektura, kultura szerokopojęta – to wszystko jest nie do opisania, to jest wyższym poziom świadomości, w tym nie sposób się nie zakochać i do tego na pewno będę tęsknić. Nawet mimo tego, że zdążyłem zostać zaatakowany przez jastrzębia i byłem ścigany przez mocno wkurzoną małpę o czerwonym pysku. Jedyny minus jest taki, że choć natura jest tutaj niesamowita i naprawdę chroniona, to jednak dotarcie do niej nie jest już takie proste. Paradosalnie z powodu tej właśnie jej ochrony zazwyczaj wejścia w góry są poodgradzane i wszędzie stoją zakazy, a jak już znajdzie się ścieżkę trekingową, to jest nazbyt dobrze zadbana, że tak się wyrażę. Ale pociesza fakt, że natura jest tutaj tak dobrze rozwinięta (tylu wiewiórek co tutaj to nigdy w życiu nie widziałem, nie mówiąc o OGROMNYCH owadach). Natura w Japonii – plus!

Znajomych zbyt wielu tutaj nie zdobyłem, raczej znajomości i to głównie z firmy. Na kilku japońskich imprezach byłem i cóż, nie podobały mi się – syf kiła i mogiła. Było nudno i przaśno, zawsze tylko jakieś jedzenie i siedzenie na tyłkach. Raz jedyny się naprawdę zabawiłem jak pojechał sam do Roppongi i przechulałem jedną trzecią mojej wypłaty (warto było!), ale to znów nie byli Japończycy raczej, to samo się tyczyło imprezy halloweenowej. Tak więc imprezy z japończykami – minus.  
Generalnie cały wyjazd był niesamowitym przeżyciem i strasznie się cieszę, żę się udało przyjechać. Chociaż prawdę mówiąc, jeszcze bardziej się cieszę, że wracam do domu... do rodziny, znajomych, przyjaciół, mojego mieszkania w Krakowie, łyżew, grzejników, ludzi, którzy rozumieją co do nich mówię, imprez, na których ludzie umieją pić, japonistyki,wraz ze wszystkimi świrami, które tam wegetują, rynku Krakowskiego, wyjazdów rowerem w nocy nad Wisłę i do wszystkich tych innych rzeczy, których tutaj nie ma nigdy nie będzie. I tym optymistycznym akcentem zakończę tak tego posta, jak i całego bloga, przynajmniej dopóki tutaj nie wrócę.

Pozdrawiam wszystkich gorąco i dziękuję, że wytrwali tutaj ze mną od samego początku do samego końca.

Uniżenie wam piszący,

niedziela, 22 stycznia 2012

Gdzie małpy mówią dobranoc

    Witam ponownie tych wszystkich, którzy jeszcze się na mnie nie wkurzyli na tyle, żeby olać czytanie tego bloga. Wiem, że pisałem dość rzadko, ale uwierzcie mi, że nie jest łatwo znaleźć ani weny, ani czasu, ani chęci, a do napisania posta potrzeba wszystkich trzech naraz. Obiecałem posta na temat Nowego Roku i mojej wizyty w Nikkō, więc proszę, oto on.

----
 
    Nowy Rok i wyjazd do Nikko można by określić jednym słowem – awesome! Naprawdę zjawiskowe miejsce i zdecydowanie warte odwiedzenia. Miasto jako miasto jest totalną dziurą, gdzie nie ma nawet McDonalda (a to przecież wyznacznik cywilizacji!). Jak wszystkie małe miasteczka w Japonii, do których miałem przyjemność zawitać, wygląda brzydko, dziwnie, czasem groteskowo nawet. Nie zmienia to jednak faktu, że położony w górach przy mieście kompleks świątynny jest zdecydowanie najpiękniejszym, jaki miałem okazję zobaczyć. Dwie rzeczy, które mnie osobiście oczarowały najbardziej, to brama do wewnętrznej części chramu Tōshōgu (na terenie tej świątyni pochowany jest Tokugawa Ieyasu) i trzy posągi złote ośmiu-metrowe posągi (Budda Amida, bogini Kannon o tysiącu rąk i bogini Kannon z głową konia – tak wiem jak to brzmi). Posągi umieszczone są w głównym pawilonie świątyni Rinnōji; w tym miejscu warto zauważyć, że cały ten teren jest wpisany na listę dziedzictwa narodowego UNESCO, a w jego skład wchodzą trzy kompleksy świątynne – Tōshōgu, Futarasan i Rinnōji. Niestety o ile zdjęcia bramy mam jak najbardziej, o tyle przy posągach nie bardzo można było robić. Tego całego doświadczenia nie da się tak naprawdę opisać, łaziłem tam dobre kilka godzin wokół tego wszystkiego i uważam, że warte to było każdego wydanego jena. Wszystko znajduje się w lesie i podzielone jest szutrowanymi drogami i mniejszymi ścieżkami; najlepsze jest natomiast to, że zawsze gdzieś z tyłu można znaleźć jakieś kolejne przejście, do kolejnego pawilonu w jeszcze bardziej zacisznym miejscu. W jednym takim mały kompleksiku na przykład znalazłem klingę od miecza o długości, uwaga... 190cm! Wątpię, żeby ktokolwiek, kiedykolwiek tym machał, wiem natomiast, że był to podarunek dla świątyni. W tym samym miejscu, acz nieco dalej, był ołtarz z kamieni, nie jestem pewien dokładnie, ale wydaje mi się, że miał to być sposób na związanie jakichś duchów/bożków z tymi kamieniami. Jedynym minusem całej imprezy jest niestety ilość ludzi; jest to znane i popularne turystycznie miejsce w Japonii, więc trzeba się liczyć z tłumami.
    Drugim świetnym „must-see” miejscem w Nikkō jest wodospad Kegon. Żeby tam dotrzeć, trzeba się przejechać autobusem około czterdziestu minut trasą, która sama w sobie już jest atrakcją. Wjeżdża się na górę drogą złożoną z samych ślimaków, mając na dobrą sprawę przepaść zaraz za krawędzią ulicy... no robi wrażenie. Sam wodospad znajduje się już na terenie parku narodowego i jest boski! Ma 97m wysokości i w zimie wygląda jak jakaś wielka lodowa budowla. Żałuję, że zdjęcia nie oddają jego ogromu i że nie miałem możliwości zrobić ich z nieco lepszego miejsca, ale nie było już na to czasu i było zdecydowanie zbyt zimno, żeby się gdzieś zapuszczać w góry w poszukiwaniu punktu widokowego. Ponoć towarzyszy mu jednak zła sława dobrego punktu dla samobójców, poniekąd to im się nie dziwię, bo nie dość, że skutecznie to jeszcze z jaką klasą!

 


    A z co ciekawszych smaczków z tego wyjazdu, to uwaga uwaga uwaga... goniła mnie małpa. No chyba jej się nie spodobało, że robię jej foty z odległości jakiegoś metra i zaczęła się stresować. A tak, małpa, taka żywa, o taka jak na tym zdjęciu, z grubym futrem, czerwonym pyskiem i zaskakująco długimi kłami. Na szczęście obyło się bez zadrapania, bo odpuściła sobie, kiedy znalazłem się w otoczeniu autochtonów, ale i tak doświadczenie niezapomniane – gwarantuję.
    Ostatnia rzecz o jakiej chciałbym wspomnieć to hostel, w którym się zatrzymałem i ludzie w nim się znajdujący (czyt. właściciele i ich znajomi). Wiadomo, że Japończycy z natury są mili i gościnni i w ogóle - no normalka. Ci natomiast w swojej japońskości mieli jeszcze trochę więcej luzu, takiego w stylu naszego imprezowo-domówkowego luzu. Innymi słowy, byli totalnie postrzeleni i dlatego ich uwielbiałem. Każdego wieczora siedzieliśmy razem gadając, pijąc, jedząc i przede wszystkim żartując. Daleko mi tam było do naszego rodzimego klimatu, ale muszę przyznać, że zdecydowanie było to przeżycie najbliższe jakiejkolwiek imprezie (w moim rozumienie), którego miałem okazję doświadczyć w Japonii. Poza tym no bądźmy szczerzy, zdjęcia mówią same za siebie.
    No i chyba tyle będzie na temat mojego wyjazdu do Nikkō – był naprawdę świetny i z chęcią jeszcze bym tam kiedyś pojechał, ale może tym razem mniej samemu, ktoś chętny na trip?
Pozdrawiam serdecznie,
Uniżenie wam piszący...

środa, 11 stycznia 2012

Po dłuższej przerwie...







Wybaczcie moi drodzy, że tak długo nie pisałem, przyznam się szczerze, że jak wracam co wieczór z pracy, to ostatnim, na co mam ochotę, jest myślenie. W tym danym momencie natomiast, padł nam w biurze internet, więc korzystam z chwili przymusowej przerwy, żeby nakreślić kilka słów.

Tak więc, co nowego? Praca ciągle ta sama, więc nie jest źle, no przynajmniej nie wyrzucili, trzeba się cieszyć. Aczkolwiek warto zaznaczyć, że skoro już cała firma się przyzwyczaiła do tego, że jestem i zawsze można mi coś podesłać, to czasem potrafię mieć siedem zaległych, a zaraz nagłych, tłumaczeń na raz. W sumie co mam narzekać, przynajmniej się nie nudzę, no i ćwiczę sobie przepraszanie za niewyrabianie się w terminach. W czasie pisania tego posta mam chyba ze trzy rzeczy w zapasie, które poszły w zapomnienie przez to, że nagłymi określone nie były. I chyba nie ma w tym nic złego tak naprawdę, bo nikt jeszcze mnie nie ściga, wydaje mi się, że nie tylko ja puściłem je w niepamięć. A prawda jest taka, że jestem zadowolony, nie mam wstrętu do mojej pracy, czas mija mi dość szybko, uczę się słówek i konstrukcji, na które sam bym nigdy w życiu nie wpadł (i tutaj notka do japonistów, pamiętacie jak nam wykładowcy mówili czasem, że to i to wyrażenie jest tak sztywne, że się tego praktycznie nigdy nie spotyka? To ja już kilka takich miałem przyjemność tłumaczyć, ostatnio była ’~katawara’). Innymi słowy, decyzja o przyjeździe tutaj była decyzją dobrą i w momencie, kiedy już bliżej mi już do końca (tak tak, za półtora miesiąca będę wysiadał z samolotu na Okęciu) mogę z czystym sumieniem powiedzieć – warto.

Co do rzeczy innych tak zupełnie, to chciałem w końcu napisać coś na temat tutejsze fauny i flory, tym bardziej, że jestem świeżo (no prawie świeżo, bo dwa tygodnie) po wypadzie na momiji, czyli klony japońskie. Wybraliśmy się z ludźmi z mojego dormu w nieco mniej uczęszczane rejony Kamakury, żeby pozwiedzać tamtejsze zabytki (czyt. Świątynie) i przy okazji także pooglądać sobie jesienne krajobrazy. Pierwsza myśl? Tzw. „polska złota jesień” przy tym to jest zwyczajnie śmiech na sali. Zapewne większość z was i tak już widziała zdjęcia na Facebooku, więc nic nowego to nie będzie, ale pozwoliłem sobie zamieścić kilka co fajniejszych również tutaj. Niestety zdjęcia nie są w stanie oddać tego, co widzi się na żywo, to jest coś niesamowitego, a tym bardziej, jeśli trafi nam się ładna słoneczna pogoda. Powiedzenie tutaj, że odnosi się wrażenie, jakby te wszystkie drzewa wokół nas płonęły, bynajmniej przesadzone nie jest. Co ważniejsze, to nie jest efekt samych tylko klonów, fakt, one są najbardziej ikoniczne dla tego obrazka japońskiej jesieni, ale nie są jedyne. Ot dla przykładu to żółte drzewo, nie mam kompletnie pojęcia jak się nazywa, znajomy Japończyk oczywiście mówił, ale ja nie mam pamięci, do takich rzeczy. To naprawdę robi wrażenie, możecie mi wierzyć.  

Fauna natomiast? Po pierwsze, owady – są duże. Nie ma to kompletnie żadnego wręcz znaczenia, czy to pająk, czy to modliszka, czy cykada, czy cokolwiek innego – wszystko jest w rozmiarze XXL. Do tego, co ciekawe, Japończykom kompletnie nie przeszkadza, jak nad wejściem do domu wisi całosezonowa pajęczyna z pająkiem średnicy pięciu, sześciu centymetrów. No cóż, żyją „z nimi” od zawsze, więc muszą być do tego przyzwyczajeni, czyż nie? Oprócz tego, pomiędzy japonistami, od zawsze krążą niezliczone legendy związane z karaluchami i częściowo mogę was uspokoić, bo nie jest tak źle. Zdaję sobie oczywiście sprawę z faktu, że przyjechałem tutaj na sam koniec sezonu "karaluszego", ale i tak widziałem raptem trzy, z czego dwa takie dorosłe i duże (no tak z siedem centymetrów długości) i jednego małego, który, zaskoczenie mnie w kabinie dumania, przypłacił śmiercią. Prowadzi mnie to do konkluzji, iż rozłożenie w całym mieszkaniu pułapek na karaluchy generalnie sprawę załatwia, jeśli jest czysto oczywiście, bo w syfie, to i karaluch nie jest najgorszym, co może wam się przytrafić.

Inną, dla mnie osobiście prześwietną wręcz, rzeczą są wiewiórki, których w takiej ilości wcześniej nie widziałem chyba nigdy. Jest to o tyle zastanawiające, że Japonia jest o wiele bardziej zurbanizowanym i uprzemysłowionym krajem niż Polska, a jednak, jest ich tutaj na pęczki. Jedna z nich upodobała sobie nawet drzewo za moim oknem i przychodziła regularnie, żeby się przywitać. Pomimo tego, słyszałem jednak, że są one sporym problemem i potrafią normalnym „działkowiczom” dość mocno uprzykrzyć życie, chociażby zjadając owoce. No i trzeba też koniecznie uważać na jastrzębie... nie żartuję, to pewnie jest bardziej regionalny problem, ale one potrafią być dość nieustępliwe. Po przyjeździe od razu zauważyłem, że lata ich tutaj sporo przy plaży (a nie ma kompletnie mew! Pewnie te pierwsze się nimi już zdążyły posilić...) i wszędzie porozstawiane są tablice ostrzegające przed nimi. Założyłem jednak, że jest to ot taka japońskość – postawić jakiś znak, który w sumie to z rzeczywistością specjalnie wielkiego związku nie ma, ale nie! Wyobraźcie sobie mnie, idącego spokojnie z konbini ze swoją słodką bułką w ręce i rozmawiającego z prawie dwumetrowym Estończykiem. Potem wyobraźcie sobie brązowego jastrzębia o rozpiętości skrzydeł w granicach metra, który „zalatuje” mnie z boku, łapie moje ciacho w pazury i odlatuje... i tak, to zdarzyło się naprawdę. Byłem w takim szoku, że kompletnie nie wiedziałem co się dzieje, dopiero jak spojrzałem w prawo i zauważyłem, że gadzina odlatuje, to wpadłem na to co się stało. Nawet specjalnie mnie nie zadrapał, cwane bestie są, trzeba im przyznać. Morał z tego taki, nie jedzcie na ulicy, kiedy drapieżniki latają wam nad głowami.

To chyba tyle z niusów o mnie, na pewno napiszę jakąś notkę po nowym roku, jako że wybieram się na drugą i ostatnią zarazem wycieczkę, tym razem do Nikko i liczę, że będzie epicko! A tak naprawdę? Zaczynam sobie uświadamiać, że niedługo wracam, tak naprawdę niedługo niedługo i cóż... mam mieszane dość uczucia, ale o tym napiszę zapewne kiedy indziej. Jeszcze raz przepraszam, za długą ciszę w eterze, mam nadzieję, że mi to wybaczycie i znów z chęcią przeczytacie moje wynaturzenia.

środa, 23 listopada 2011

"...wszystkie drogi prowadzą do ludzi."

    No tak, zabrzmiało nieco patetycznie, ale i odpowiednio do tematu tegoż wpisu, jakim będą moje obserwacja na temat Japończyków.

Ja i Son-san (Chinka, nie Japonka ;p)
    I tutaj prawdę mówiąc sam do końca nie wiem nawet jak powinienem zacząć, bo jest to temat rzeka i musicie mi wybaczyć jeśli zwyczajnie nie będę w stanie zawrzeć wszystkiego. Nie chciałbym źle kończyć tego wpisu, toteż zacznę od krytyki, żeby później to nieco osłodzić. Chciałbym też z góry zaznaczyć, iż są to jedynie moje osobiste obserwacje i moje doświadczenie, innymi słowy - nie chcę nikogo urazić i krytykuję bardziej cechy narodowe niż dane osoby,  bo te są przecież różne.
Dyżurny żul Kamakury a.k.a. Konfucjusz!
 
    Japończycy są ludźmi niezwykle miłymi i życzliwymi i to jest fakt, któremu zaprzeczyć nie sposób. Więc, o ile ktoś nie musi ich poznawać bliżej w sytuacjach formalnych, to z pewność będzie zachwycony. Kiedy jednak jest do tego zmuszony niestety często trafia na mur różnić kulturowych, których oni często nie rozumieją, a nawet nie starają się zrozumieć. Nikt tego nigdy nie powie oczywiście, ale ja po prostu odnoszę wrażenie, że w ich przekonaniu ten system jest niemalże idealny i jako jedno ciało społeczne podświadomie uważają się za bardziej cywilizowanych niźli inne narody. W żadnym wypadku nie twierdzę, że jest to w pełni świadome przeświadczenie, nie nie. To raczej trochę tak jak wielu Polaków ma ciągle jakąś podświadomie wrodzoną niechęć do Niemców. Możecie zaprzeczać, ale każdy wie jaka jest prawda. Dlatego bardzo trudno jest wytłumaczyć czasem Japończykowi coś, czego on nie ma w swoim "spektrum poznawczym", że się tak wyrażę. Drugą rzeczą, jaką zauważyłem (nie tylko z resztą ja) jest to, iż często nie przywiązują wagi do szczegółów. Nie mam na myśli pierdół jakichś bynajmniej, tylko na przykład szczegóły wynagrodzenia albo ogólnie zatrudnienia. Bo przecież co to dla Ciebie za różnica czy Ty pieniądze za bilet lotniczy dostaniesz teraz czy za dwa miesiące? Oczywiście pensja jak najbardziej zawsze jak trzeba i na czas, ale te kwestie dodatkowe często schodzą na drugi plan jak się okazuje. Ale cóż, taki kraj i taka kultura i nic poradzić na to nie możemy. Tym gorzej czuje się szczera i otwarta dusza Słowianina, kiedy boleśnie przekonuje się o tym, jak często jego współpracownicy potrafią być nieszczerzy, a to zachowanie to często po prostu gra, którą tutaj wszyscy przecież rozumieją... no prawie, bo my nie zawsze.
Stał sobie i zbierał datki taki Bou-san
  
Jacyś randomowi nowożeńcy.
    A teraz będzie już o pozytywach i rzeczach cóż... zaskakujących z pewoscią. Przede wszystkim kultura osobista. Tutaj ludzie są zawsze usmiechnięci i zawsze się sobie kłaniają jeśli zostanie przepuszczeni w drzwiach czy nawet na ulicy. Nawet jeśli jest to gra, o czym wcześniej pisałem, to jednak bardzo miła i pozytywna.
  
I tak z gołymi nogami cały rok, wtedy było koło 10' C ;)
    I mam tutaj na myśli przede wszystkim sytuacja codzienne, jak chodzenie do sklepu na przykład. Ja akurat, mam głównie doświadczenia z małymi sklepikami, których tutaj jest akurat na pęczki. Często są to jakieś rodzinne interesy, których prowadzenie przypadło w udziale tym, którzy tutaj zostali, czyli emerytom. Nie ma się z resztą co dziwić, bo i tak ci i tak często nie mają co robić a skoro prowadzili ten kramik całe życie, to chcą dopóki mogą i właśnie dlatego ich uprzejmość wydaje się być naprawdę szczera. To nie jest tak jak w dużym markecie, gdzie ciągle słyszymy te same formułki umniejszające sprzedawcę do poziomu karalucha. Nie raz zdarzało mi się rozmawiać z jakimś miłym sklepikarzem w takim malutkim sklepie a mój osobisty numer jeden to dziadzia, który prowadzi sklep ze słodyczami nieopodal mnie. Podczas jednej takiej rozmowy zapytał mnie o Polskę, bo był przekonany, że po 89' staliśmy się częścią Rosji. No delikatnie nie utrafił, ale naprostowałem. Gorzej jest w rzeczonych większych sklepach i dużych sieciach handlowych. Tutaj wyróżniam, jako szablonowy, przykład pani, której jedynym zajęciem jest stanie przed windą w głównym oddziale Kinokuniya Shoten (jednej z największych sieci księgarni) w Shinjuku, dziękowanie za skorzystanie z windy i oświadczanie, że ta się zbliża. Dziewczyna wygląda i mówi jak automat, zawsze w ten sam totalnie beznamiętny sposób, szok...Podobnie z resztą pani z mojej ulubionej piekarni - podejrzewam, że jej zadaniem jest po prostu wykładanie świeżego pieczywa, zawsze dziękuje za przyjście do sklepu i prosi uniżenie o to, żebyśmy sobie oglądali i wybierali co chcemy. No i to jeszcze nie jest najdziwniejsze, ale sposób w jaki to mówi, to jest to. Zawsze zaczyna głośno i na końcu każdego zdania wypowiedzianego w ten sam beznamiętny sposób ścisza głos, jakby kompletnie gdzieś zanikał wewnątrz niej, wierzcie bądź nie, ale brzmi szczerze przerażająco...

Typowy przykład Japońskiej białogłowy.

Ja chcę cukierki!!!
    Ale ale, chciałem przejść do kwestii wyglądu, a to jest już całkowicie osobna bajka. Wszelkie mundurki służbowe, jak na przykład McDonalds chociażby albo u rzeczonej pani "windowej" są koszmarne; nawet najśliczniejsza dziewczyna jest w tym tak aseksualna, że to aż boli... i o co chodzi z tymi beretami, które często są elementem takiego stroju slużbowego? Brrrr...  Co innego na co dzień. Dziewczyny ubierają się generalnie naprawdę fajnie, tylko czasem tak strasznie dziwnie jakoś... ale i tak najlepsze w tym wszystkim są mini spódniczki. Pierwszy raz w życiu widziałem ich takie nagromadzenie, co jest oczywiście zjawiskiem bardzo miłym dla oka samca... no zazwyczaj przynajmniej. Ale nie to jest najbardziej szokujące, najlepszy jest fakt, że te dziewczyny nie noszą rajstop, nawet zimą ponoć. To się w sumie tyczy głównie uczennic, które okrągły rok chodzą w mocno kusuch mundurkach i co tam, że nogi mają sine z zimna nie? Mówiąc o tychże muszę też zauważyć, że powoli przestaję się dziwić pedofilii w tym kraju i całemu fandomowi dziecięcego porno w mangach. Nie dość, że tym licealistkom czasem prawie widać bieliznę, to przy okazji wyglądają praktycznie tak jak dziewczyny w wieku lat dwudziestu, a w sumie odwrotnie. Japonki wyglądają bardzo młodo i czasem się można naprawdę pomylić, bo wydaje nam się, że dziewczę ma lat dwadzieścia, a okazuje się, że ma dwadzieścia osiem na przykład.Tak jak mówię, nie żebym narzekał, ale biorąc pod uwagę fakt, jak strasznie Japonki są płochliwe w relacjach - tak generalnie, to tym bardziej jest to dla mnie niesamowite. O bliższych kontaktach z dziewczynami tutejszymi niestety nie mogę zbyt wiele powiedzieć, bo zwyczajnie takowych nie miałem... no przynajmniej jeszcze nie miałem.

Zebranie kółka różańcowego czas zacząć!
    Na koniec chciałbym na chwilę skupić się na bardziej folkowej sferze życia autochtonów.  Mianowicie - czy Japończycy chodzą w kimonach? Zadziwiająco, odpowiedź brzmi - tak! Praktycznie codziennie widuję kobiety ubrane w kimona, tak po prostu na ulicy, nawet mimo tego, że jest to bardzo odświętny ubiór zazwyczaj. Inaczej chyba mężczyźni, zdarzyło mi się widzieć chyba tylko dwóch facetów w kimonach, no chyba że mnisi, ale to jednak trochę inna rzecz. Ślicznie natomiast wyglądają dzieciaki, podczas swoich pierwszych odwiedzin w świątyni. Nie jest to może nasz chrzest albo pierwsza komunia, ale mimo wszystko jest to bardzo ważne wydarzenie dla nich, a raczej rodziców, bo taki dzieciak pewnie nawet nie wie do końca o co chodzi. W każdym razie, te dzieci są świetne i naprawdę szałowe, mają kimonka, które aż rażą całą feerią barw, boskie! Oprócz tego, Japończycy zakładają jeszcze kimona, a w zasadzie yukaty na święta i festiwale, głównie letnie, bo yukata, to jednak dość przewiewny ciuch.
Czyż to nie wygląda świetnie?

    To chyba tyle tego będzie, wyszło dość dużo, ale o czymś takim nie sposób pisać krótko. Jest jeszcze wiele rzeczy, o których chciałbym napisać, ale po postaram się robić krótsze notki na te tematy zwyczajnie.
  
    Zwyczajowo pozdrawiam serdecznie i tutejszym zwyczajem kłaniam się nisko.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Bo liczy się pierdolnięcie!

Czyli jak, gdzie i kiedy można poimprezować w Japonii. Opcji jest kilka, bo i sposobów na zabawę jest kilka, spróbuję więc może od wymienienia ich, co by to miało ręce i nogi:
  • Domówka, ale nie taka nasza polska niestety;
  • Nomikai - czy w wolnym tłumaczeniu - wypad na picie, zazwyczaj firmowo;
  • Impreza klubowa - ponoć najlepsze do tego typu wypadów jest Roppongi (dzielnica Tokyo);
  • Inne różne - trudno pewnie rzeczy jakoś zakwalifikować, ponieważ trzeba byłoby to robić bardzo szczegółowo a w moim przekonaniu byłoby już lekką przesadą.

Trick or Treat?




Tak oto wygląda standardowe nabe
Czym różni się taka japońska domówka od takiej naszej? Dwoma podstawowymi kwestiami - jedzeniem i alkoholem. Tutaj raczej się spotyka po to, żeby posiedzieć, zrobić sobie nabe (tzw, hot-pot - rodzaj przygotowania potraw na bazie jakiejś zupy) albo cokolwiek innego, ale bottom line - rozmawia się przy jedzeniu raczej, niż przy piciu. To też nie jest tak, że alkoholu się nie pije, bo zazwyczaj jakieś piwo się pojawia na stole, nie jest to jednak to, co u nas. Jest to naprawdę bardzo sympatyczna sprawa, jest miło, można sobie porozmawiać, pośmiać się i co... i iść spać. Innymi słowy, po jakimś czasie robi się trochę nudno po prostu, ale cóż, to jest moje osobiste jedynie zdanie. 
Nomikai natomiast, to już całkiem inna historia, bo podstawową jego ideą jest picie. To jest troszkę jak taki wentyl bezpieczeństwa chyba dla tych ludzi, dlatego że tam dopiero mogą się zachowywać trochę inaczej, bardziej na luzie. W pracy są całkowicie inni, jak już gdzieś chyba wspominałem. Jest to fajna rzecz, ale trzeba uważać, bo może i Japończycy mocni nie są, ale jak spróbują Cię, czytelniku, upić i zaczną mieszać trunki, to, po niedługim czasie, wracając do domu, będziesz się z ogromną chęcią opierać o wszelkie płoty... uwierzcie.

Roppongi nocą - zdjęcie niestety nie moje
I znów nie moje zdjęcie, aparat był w szafce na dworcu...
Nie znam ich, byli spoko... Ale mam ją na Fejsie - Noelia ;p
Klub, pub, bar, w skrócie imprezownia wszelaka. Prawdę mówiąc trudno jest znaleźć lokal, żeby sobie faktycznie potańczyć, przynajmniej ja miałem problem, ale dowiedziałem się, że największym skupiskiem takich miejsc jest Roppongi, więc się wybrałem. Znalazłem lokal (Wall Street), wszedłem, było za wcześnie bo dowiedziałem się, że wszystko tam zaczyna się dziać koło 20:00 a było po 18:00, ale barman pozwolił mi zostać i dał piwo za pół ceny, co od razu mi się spodobało. Później było już tylko lepiej, impreza rozkręciła się koło 22:00, koło 23:00 już był pełen szał. Szczerze nie pamiętam, kiedy ostatnio się tak świetnie bawiłem, tym bardziej, że było również z kim potańczyć. Najważniejszą cechą Roppongi jest to, że jest tam masa obcokrajowców, wiec jest zdecydowanie bardziej "dziko" niż wszędzie indziej. Ja wiem, że sporo osób może zwyczajnie stwierdzić, że to jest bez sensu - przyjechać do Japonii i bawić się w miejscach pełnych obcokrajowców, ale dla mnie? Dla mnie, który codziennie przebywa tylko z Japończykami, których oczywiście szanuje i podziwia, ale również czasem ciężko mu się z nimi porozumieć, taka możliwość imprezy w gronie ludzie "wyluzowanych" jest boska! Ale, trzeba uważać, bo Roppongi jest też pełne bardzo podejrzanych osobników, głównie mam tutaj na myśli dwa typy - murzynów, którzy robią łapankę i prowadzą do bardzo podejrzanych i (wybaczcie kolokwializm) cholernie drogich miejsc. Często dodatkową ich atrakcją są skąpo (SKĄPO) ubrane panie, których zadaniem jest wyciąganie kasy od klientów poprzez namawianie ich do kupowania sobie drinków. Trzeba przyznać, że nie jest to bardzo trudno, szczególnie jeśli utrafią jakiegoś już pijanego Japończyka, ja zwinąłem się baaaardzo szybko, ale siedzący nieopodal Salaryman nie wyglądał, jakby miał szybko wyjść. Drugim typem są natomiast Azjatki, nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że było tam sporo Tajek, które dla odmiany chcą nam ofiarować masaż. No i w sumie wszystko ok, chociaż nie jestem do końca przekonany co o tego masażu, bo skusić się nie dałem. Pewne pojęcie daje jednak tekst jednej z nich - kiedy powiedziałem pierwszy raz nie, chciała mnie przekonać chyba bardziej, bo rzuciła za mną "I'll finish you off!".

Jej imienia niestety nie pamiętam...
Co do innych, mam tutaj głównie na myśli imprezę Halloweenową w Tsukubie, na którą zabrali mnie znajomi, która również była świetna. Zdecydowanie najbardziej "swojska", bo też znów - większość obcokrajowców, to raz i 90% studentów i pracowników naukowych, to dwa. Najpierw barbecue na patio wewnątrz akademika, a potem wspólna impreza w miejscowym, "dyżurnym" barze, gdzie na kilku metrach kwadratowych tańczyło kilkadziesiąt osób. To ponoć trochę tak, że Ci ludzie, na co dzień poważni naukowcy, raz na jakiś czas olewają to wszystko i dają się ponieść, dlatego też i atmosfera jest niepowtarzalna. Jednym słowem - Kuba approved.
Tou-san i jego dwa króliczki... misiaczki... eee

Jeszcze niestety nie byłem na karaoke, jakoś nie było okazji, ale liczę, że jeszcze się jednak uda. Aktualnie ponoć planuje się jakaś impreza z okazji Bożego Narodzenia (tak wiem jak to brzmi, oni trochę inaczej traktują święta po prostu, ale o tym kiedy indziej), więc zobaczymy jak to będzie, na pewno będę starał się was informować na bieżąco... no... w miarę chociaż.

Pozdrawiam jak zawsze serdecznie i zapraszam do czytania kolejnych moich wynaturzeń, już niedługo coś trochę większego, zapowiadany post o autochtonach, chciałem dać wam jeszcze coś bardziej przyjemnego zanim poleci tam kolos.

Wasz...

wtorek, 8 listopada 2011

Ech to moje miasto...

   Pomieszkuję tutaj już jakieś dwa miesiące prawie a jeszcze nic wam w sumie na temat tego miejsca nie napisałem szczególnego, wstyd!  Prawda jest natomiast taka, że przymierzam się do tego posta od trzech tygodni już chyba. Nie wiem czy dobrym pomysłem jest robienie z tego jednego posta, bo cóż... mógłbym się pewnie rozpisywać i rozpisywać, a dlaczego? Bo japońskie miasto, to jest całkiem inna bajka, to jest swego rodzaju twór, który na początku odrzuca zupełnie, bo wydaje się być groteskową i karykaturalną próbą udawania zachodu. Trochę tak jakby wziąć taką stereotypową japońską wioskę, ze strzelistymi dachami, czerwonymi dachówkami, świątyniami, czerwonymi bramami torii i całym tym kolorytem i wszelkie psute miejsca wypełnili blokami, głównie takimi bardzo dziwnymi klockami. Dziwnymi, bo są zaprojektowane, żeby były takie super i nowoczesne z wyglądu, toteż zdarza się, że część klocka "wystaje", schody są w bardzo dziwnych miejscach, a wszystko to sprawia trochę wrażenie powiększonego domku dla lalek. Do tego jeszcze wystarczy dorzucić wielopoziomowe linie wysokiego napięcia, wyglądające, jak już chyba kiedyś wspominałem, niczym pajęczyny - i uwierzcie, supeł gordysjski to przy tym pestka i otrzymujemy ogólny wygląd Kamakury.




   Ale tak naprawdę są to jedynie pozory, Japonia jest jedną wielką grą pozorów, tutaj zawsze coś się dzieje pod spodem. Pełne ludzi ulice są tylko tym co najbardziej powierzchowne, w zagłębieniach budynków, w podziemiach, w różnych lokalach na piętrach, których nie widać z ulicy, tłoczona jest krew tego kraju. To nie jest tak jak u nas, że każdy jeden lokal ma zawsze wielki szyld i wszystko widać z ulicy, nie, tutaj w jednym budynku może być pięć knajp na różnych poziomach, a każda inna, on baru ze stritizem do Mcdonalda. To jest coś prawdziwie niesamowitego, a przede wszystkim nieprzeniknionego, tutaj nie zawsze drzwi są otwarte, nie zawsze zapraszają. Kiedy wracam do domu to przechodzę codziennie obok kilku knajpek, które zawsze mają zamknięte drzwi, owszem jest na zewnątrz uproszczone menu, ale nic więcej. Trochę jak jakieś tajemne miejsce spotkań, niby wszyscy widzą, że jest, ale boją się wejść, bo przecież nie wiadomo co zastanie się w środku. Przyznam szczerze, ja się jeszcze nie odważyłem spróbować swojego szczęścia w takim przybytku.


   A wszystkie te piętrowe budynki, powciskane między siebie domki i domeczki stoją przy BARDZO wąskich uliczkach. Są one na tyle wąskie, że jak dwa samochody próbują się minąć (a trzeba zauważyć, że są one również o wiele węższe od naszych) to muszą szukać jakichś zatoczek, a często-gęsto po prostu się wycofywać. Przy tym, to jest po prostu niewyobrażalne dla mnie, ale kierowcy się nie denerwują, w ogóle tego nie widać. Zawsze prawie przepuszczają pieszych, spokojnie czekają aż przejedzie samochód, żeby oni się mogli wcisnąć, na litość Pana oni się kłaniają jeśli się usuniesz na bok, żeby łatwiej było im przejechać! (A czasem trzeba). Long story short - miasteczka i miasta w Japonii są tak upakowane, tutaj zagospodarowanie miejsca jest opanowane do perfekcji, a czasem chyba nawet z przesadą. Najlepszym przykładem jest choćby to, że jak się jedzie lokalną kolejką (nie pociągiem, pociągi są dużo szybsze, dłuższe i mają często osobne tory, w sensie takie nadziemne trasy), to owa kolejka prawie ociera się o domy po jednej i drugiej stronie, to są raptem ze dwa metry odległości maks.


   Ale oprócz tego wszystkiego powyżej jest jeszcze to, co ja osobiście kocham w Kamakurze najbardziej, zresztą nie tylko w Kamakurze, raczej w całej Japonii, czyli świątynie, miejsca kultu, shintoistyczne i buddyjskie. Możecie powiedzieć, że to przecież wszystko to samo, że jak się ich tyle zobaczy, to już się nawet za bardzo między sobą nie różnią... ale ja tak nie uważam. Dla mnie każde jedno z tych miejsc ma całkiem inny klimat, to jest taki moment, kiedy człowiek naprawdę może poczuć się, jakby przeszedł przez bramy do całkowicie odmiennego świata, do domeny starych opowieści, do sfery duchów, bogów, demonów, złośliwych impów i temu podobnego tałatajstwa. W mojej okolicy świątyń jest grubo ponad dwadzieścia, a najlepsze są te, których prawie nikt nie odwiedza. Zazwyczaj są to po prostu stare uroczyska, polany otoczone z każdej strony ścianą drzew i skał, jakby wnęka w ścianie góry, wchodzi się do nich po schodach wprost z uliczki, przy której stoją mieszkania. W momencie kiedy przechodzi się przez torii nic już nie wygląda jak przed chwilą, snopy światła przebijają przez korony drzew, ogromne pajęczyny wiszą porozpinane pomiędzy kamiennymi latarniami, stary chram stoi zamknięty, prawie jak więzienie dla jakiegoś złego ducha. Mogę tak godzinami naprawdę, to jest zdecydowanie to, co najbardziej mnie tutaj jednak porusza. Większe świątynie natomiast nie dają już tak mocnego odczucia, ponieważ jest tam więcej ludzi, więcej turystów z aparatami, wiele pawilonów na otwartej przestrzeni, etc. Te raczej przygniatają ogromem, rozmachem, doskonałością szczegółów... ech...






   Właśnie dlatego na początku napisałem, że nie sposób dokładnie opisać to jak wygląda to miejsce i czym jest, to jest coś niesamowitego, połączenie totalnej nowoczesności, z tym co tutaj się działo 800 lat temu. Przy czym tutaj, działa to w niezmienionej zbytnio formie, w porównaniu do chociażby wyglądu naszych kościołów, mszy, świąt teraz i w średniowieczu. Tutaj świątynie wyglądają praktycznie tak samo jak wtedy, jeśli muszą z jakichś powodów być odbudowane, to tak samo, dlatego ten klimat tak mocno jest tutaj odczuwalny. I chociaż frazesem jest to, że Japonia łączy w sobie nowoczesność z tradycją, to jednak jest to najprawdziwsza prawda...


   I tym akcentem zakończę, postaram się następnym razem trochę dokładniej opisać, co widać na ulicy, jak zachowują się i jak ubierają ludzie, jak żyją, jak imprezują... przynajmniej na tyle na ile sam miałem okazję widzieć.


  Pozdrawiam i pokornie proszę o wybaczenie za tak strasznie długą przerwę w pisaniu, postaram się nadrobić.

czwartek, 20 października 2011

W chwili przerwy.

   Otóż siedzę sobie właśnie spokojnie we biurze i co tu dużo mówić – nie robię zupełnie nic jako, że to co zrobić miałem to skończyłem a szef najwyraźniej albo nie miał kiedy przeczytać, albo zwyczajnie olał mój raport, happens. Pracuję tutaj już jakoś ponad miesiąc więc stwierdziłem że mogę w końcu coś i na ten temat w sumie napisać.

   Wspominałem już wcześniej co nieco na ten temat co prawda, ale uważam, że można go nieco poszerzyć. To może od początku, co ja tutaj robię poza tym, że tłumaczę? Sam do końca nie wiem jak to określić, ale poproszono mnie o wybranie kilku aplikacji mojej firmy i przedstawienie sytuacji na rynku im podobnych w Europie i USA, zrobiłem to oczywiście, ale okazało się, że niezbyt szczegółowo i miałem moje badania przeprowadzić jeszcze raz. No i serio wszystko ok, spędziłem nad tym co prawda jakiś tydzień znowu - najpierw szukając informacji, a potem przygotowując prezentacje, tylko że oczywiście znowu było nie do końca tak jak powinno być... A uwierzcie, że potrafi irytować, jak się produkujecie przez dobre pół godziny, a gość, który ma was słuchać prawie śpi. Potem dowiedziałem się, że było tam jednocześnie za dużo informacji i za mało szczegółowe. Pomijam fakt, że raz - nigdy w życiu nie przygotowywałem strategii marketingowej i dwa - Japończycy maja inny system pracy, nie są zbyt otwarci na nowe pomysły, nawet jeśli ich pomysły ewidentnie nie działają.

   Tak więc może troszkę więcej skrócie teraz, kilka punktów od tym jak jest a japońskiej firmie na przykładzie Kayac Inc lub jak kto woli 面白法人カヤック :
  1. Nie wychylaj się, jak dają Ci wybór tego co możesz robić, to korzystaj jak tylko się da, ale samemu nie warto przesadzać staraniem;
  2. Jak to w Japonii - wszyscy są nadzwyczaj mili, ale pamiętaj, że to tylko pozory;
  3. Nie zwracaj na innych uwagi, to nie zwrócą na Ciebie. Dopóki robisz to co Ci dają, to w wolnym czasie możesz nawet grać, ja tak robię;
  4. Przystosuj się do systemu godzinowego, gdyż jest on świętym. Nieważne, że sam robisz sobie jedzenie, a spożycie zajmuje ci jakieś dziesięć minut, bo i tak musisz zostać tak długo jakbyś tą przerwę miał. Wszystko niby ok, bo zawsze miło sobie wyjść na powietrze jak jest godzinka luzu, tylko że czasem pada, czasem jest na przykład zima;
  5. Socjalizuj się, co prawda to nigdy nie jest relacji bliska iraczej marne szanse żeby taką się stała, ale hej, zawsze to rozrywka!
  6. Jeśli mówisz po japońsku, to pamiętaj, oni nie zawsze mówią do Ciebie w stopniu honoryfikatywnym czy tam modestywnym, jesteś nowy, jesteś niższy stopniem - nie muszą, ale Ty już POWINIENEŚ! To jest ważne, bo nie chcemy być przecież burakami, a kompletnie inne od naszego języka, gdzie swoboda jest dużo większa i choć dla nas brzmi to strasznie czasem sztywno, to pilnujcie się;
  7. Idąc dalej w język, bo japoniści to przecież czytają również, resztę przepraszam. O dziwo tutaj używa się naprawdę rozbudowanego keigo, to jest tylko forma i nic więcej, to nic kompletnie dla nikogo nie znaczy. ale być musi. I sformułowania na zasadzie 'sasete itadakimashita' się zdarzają. Będę mieć chwilkę to opiszę język firmowy w osobnym poście specjalnie dla was.
   To chyba tyle, najważniejsze jest to, że uczę się tutaj jednej podstawowej prawdy - to jest Japonia, Japończycy i japońska firma i nawet jeśli kreuje się na casualową i zamiast garniturów ubieramy t-shirty, nawet jeśli jej sloganem jest szukanie ludzi kreatywnych, to  ciągle jest to japońskie myślenie, a powyższe wydają się czasem ładnym eufemizmem dla pracy od rana do nocy.

Ale żeby też nie wydawało się wam, że jest tutaj tak koszmarnie i ja się męczę zajeżdżany jak muł pociągowy, to jeszcze co nieco o tej jaśniejszej stronie. Prawda jest taka, że pomijając kwestie powyższej prezentacji, to pracuje mi się tutaj naprawdę świetnie. Atmosfera jest bardzo miła i bardziej na pewno social-friendly niż w dużej stereotypowo japońskiej firmie. Ludzie są spoko, żartują, przynoszą czasem jakieś słodycze albo coś do picia, zapraszają na lunch i płacą zań, etc. Raz nawet jak było święto w pobliskiej świątyni, to poszedłem z jednym z gości z pracy obejrzeć i poopowiadał mi trochę o historii tejże. Dlatego daleki jestem od mówienia, że jest mi tutaj źle, bynajmniej, czasem tylko różnica kulturowa wali po głowie nawet tego, który o niej wie i myślał, że jest na nią przygotowany. A poniżej dowód na to jak zabawnie potrafi być w biurze:

                                                       
Ja i Takeda-san
Sato-san, który okazał się być jakimś tam mistrzem judo i Honda-san, która niestety jest dziś ostatni dzień

I tym optymistycznym akcentem zakończę.
Pozdrawiam
空くん