środa, 11 stycznia 2012

Po dłuższej przerwie...







Wybaczcie moi drodzy, że tak długo nie pisałem, przyznam się szczerze, że jak wracam co wieczór z pracy, to ostatnim, na co mam ochotę, jest myślenie. W tym danym momencie natomiast, padł nam w biurze internet, więc korzystam z chwili przymusowej przerwy, żeby nakreślić kilka słów.

Tak więc, co nowego? Praca ciągle ta sama, więc nie jest źle, no przynajmniej nie wyrzucili, trzeba się cieszyć. Aczkolwiek warto zaznaczyć, że skoro już cała firma się przyzwyczaiła do tego, że jestem i zawsze można mi coś podesłać, to czasem potrafię mieć siedem zaległych, a zaraz nagłych, tłumaczeń na raz. W sumie co mam narzekać, przynajmniej się nie nudzę, no i ćwiczę sobie przepraszanie za niewyrabianie się w terminach. W czasie pisania tego posta mam chyba ze trzy rzeczy w zapasie, które poszły w zapomnienie przez to, że nagłymi określone nie były. I chyba nie ma w tym nic złego tak naprawdę, bo nikt jeszcze mnie nie ściga, wydaje mi się, że nie tylko ja puściłem je w niepamięć. A prawda jest taka, że jestem zadowolony, nie mam wstrętu do mojej pracy, czas mija mi dość szybko, uczę się słówek i konstrukcji, na które sam bym nigdy w życiu nie wpadł (i tutaj notka do japonistów, pamiętacie jak nam wykładowcy mówili czasem, że to i to wyrażenie jest tak sztywne, że się tego praktycznie nigdy nie spotyka? To ja już kilka takich miałem przyjemność tłumaczyć, ostatnio była ’~katawara’). Innymi słowy, decyzja o przyjeździe tutaj była decyzją dobrą i w momencie, kiedy już bliżej mi już do końca (tak tak, za półtora miesiąca będę wysiadał z samolotu na Okęciu) mogę z czystym sumieniem powiedzieć – warto.

Co do rzeczy innych tak zupełnie, to chciałem w końcu napisać coś na temat tutejsze fauny i flory, tym bardziej, że jestem świeżo (no prawie świeżo, bo dwa tygodnie) po wypadzie na momiji, czyli klony japońskie. Wybraliśmy się z ludźmi z mojego dormu w nieco mniej uczęszczane rejony Kamakury, żeby pozwiedzać tamtejsze zabytki (czyt. Świątynie) i przy okazji także pooglądać sobie jesienne krajobrazy. Pierwsza myśl? Tzw. „polska złota jesień” przy tym to jest zwyczajnie śmiech na sali. Zapewne większość z was i tak już widziała zdjęcia na Facebooku, więc nic nowego to nie będzie, ale pozwoliłem sobie zamieścić kilka co fajniejszych również tutaj. Niestety zdjęcia nie są w stanie oddać tego, co widzi się na żywo, to jest coś niesamowitego, a tym bardziej, jeśli trafi nam się ładna słoneczna pogoda. Powiedzenie tutaj, że odnosi się wrażenie, jakby te wszystkie drzewa wokół nas płonęły, bynajmniej przesadzone nie jest. Co ważniejsze, to nie jest efekt samych tylko klonów, fakt, one są najbardziej ikoniczne dla tego obrazka japońskiej jesieni, ale nie są jedyne. Ot dla przykładu to żółte drzewo, nie mam kompletnie pojęcia jak się nazywa, znajomy Japończyk oczywiście mówił, ale ja nie mam pamięci, do takich rzeczy. To naprawdę robi wrażenie, możecie mi wierzyć.  

Fauna natomiast? Po pierwsze, owady – są duże. Nie ma to kompletnie żadnego wręcz znaczenia, czy to pająk, czy to modliszka, czy cykada, czy cokolwiek innego – wszystko jest w rozmiarze XXL. Do tego, co ciekawe, Japończykom kompletnie nie przeszkadza, jak nad wejściem do domu wisi całosezonowa pajęczyna z pająkiem średnicy pięciu, sześciu centymetrów. No cóż, żyją „z nimi” od zawsze, więc muszą być do tego przyzwyczajeni, czyż nie? Oprócz tego, pomiędzy japonistami, od zawsze krążą niezliczone legendy związane z karaluchami i częściowo mogę was uspokoić, bo nie jest tak źle. Zdaję sobie oczywiście sprawę z faktu, że przyjechałem tutaj na sam koniec sezonu "karaluszego", ale i tak widziałem raptem trzy, z czego dwa takie dorosłe i duże (no tak z siedem centymetrów długości) i jednego małego, który, zaskoczenie mnie w kabinie dumania, przypłacił śmiercią. Prowadzi mnie to do konkluzji, iż rozłożenie w całym mieszkaniu pułapek na karaluchy generalnie sprawę załatwia, jeśli jest czysto oczywiście, bo w syfie, to i karaluch nie jest najgorszym, co może wam się przytrafić.

Inną, dla mnie osobiście prześwietną wręcz, rzeczą są wiewiórki, których w takiej ilości wcześniej nie widziałem chyba nigdy. Jest to o tyle zastanawiające, że Japonia jest o wiele bardziej zurbanizowanym i uprzemysłowionym krajem niż Polska, a jednak, jest ich tutaj na pęczki. Jedna z nich upodobała sobie nawet drzewo za moim oknem i przychodziła regularnie, żeby się przywitać. Pomimo tego, słyszałem jednak, że są one sporym problemem i potrafią normalnym „działkowiczom” dość mocno uprzykrzyć życie, chociażby zjadając owoce. No i trzeba też koniecznie uważać na jastrzębie... nie żartuję, to pewnie jest bardziej regionalny problem, ale one potrafią być dość nieustępliwe. Po przyjeździe od razu zauważyłem, że lata ich tutaj sporo przy plaży (a nie ma kompletnie mew! Pewnie te pierwsze się nimi już zdążyły posilić...) i wszędzie porozstawiane są tablice ostrzegające przed nimi. Założyłem jednak, że jest to ot taka japońskość – postawić jakiś znak, który w sumie to z rzeczywistością specjalnie wielkiego związku nie ma, ale nie! Wyobraźcie sobie mnie, idącego spokojnie z konbini ze swoją słodką bułką w ręce i rozmawiającego z prawie dwumetrowym Estończykiem. Potem wyobraźcie sobie brązowego jastrzębia o rozpiętości skrzydeł w granicach metra, który „zalatuje” mnie z boku, łapie moje ciacho w pazury i odlatuje... i tak, to zdarzyło się naprawdę. Byłem w takim szoku, że kompletnie nie wiedziałem co się dzieje, dopiero jak spojrzałem w prawo i zauważyłem, że gadzina odlatuje, to wpadłem na to co się stało. Nawet specjalnie mnie nie zadrapał, cwane bestie są, trzeba im przyznać. Morał z tego taki, nie jedzcie na ulicy, kiedy drapieżniki latają wam nad głowami.

To chyba tyle z niusów o mnie, na pewno napiszę jakąś notkę po nowym roku, jako że wybieram się na drugą i ostatnią zarazem wycieczkę, tym razem do Nikko i liczę, że będzie epicko! A tak naprawdę? Zaczynam sobie uświadamiać, że niedługo wracam, tak naprawdę niedługo niedługo i cóż... mam mieszane dość uczucia, ale o tym napiszę zapewne kiedy indziej. Jeszcze raz przepraszam, za długą ciszę w eterze, mam nadzieję, że mi to wybaczycie i znów z chęcią przeczytacie moje wynaturzenia.

2 komentarze:

  1. żółte drzewo to pewnie ginkou.
    oj, chłopie te legendy o karaluchach i cykadach to nie legendy, to sama prawda tylko trzeba mieszkać w Japonii w lecie i na parterze...
    jastrzębie? to chyba jakaś specyfika Kamakury... W Fuk nie widziałam ani jednego.

    Ech, i zazdroszczę momiji - uwielbiam, kocham, tęsknię chyba najbardziej za widokiem właśnie ich. i żałuję, że jak był sezon to nie kupiłam jakichś gadżetów - mam tylko plastikowe listki, które przykleiłam sobie na okno :)

    Udanej wycieczki do Nikko - rób dużo zdjęć - ja nie byłam, a właściwie nie kojarzę innych widoków niż głównego mauzoleum i rzeźb małp.

    OdpowiedzUsuń
  2. Były w Fukuoce jastrzębie, były, ale w niewielkiej ilości (przez cały rok widziałam raptem kilkanaście razy pojedyncze sztuki) i nigdy nei widziałam/nie słyszałam, żeby komuś jakieś żarło porwały. Eh, szkoda wracać, nie? ;)

    OdpowiedzUsuń