Po dłuższej przerwie...
Wybaczcie moi
drodzy, że tak długo nie pisałem, przyznam się szczerze, że jak wracam co
wieczór z pracy, to ostatnim, na co mam ochotę, jest myślenie. W tym
danym momencie natomiast, padł nam w biurze internet, więc korzystam z chwili
przymusowej przerwy, żeby nakreślić kilka słów.

Tak więc, co
nowego? Praca ciągle ta sama, więc nie jest źle, no przynajmniej nie wyrzucili,
trzeba się cieszyć. Aczkolwiek warto zaznaczyć, że skoro już cała firma się
przyzwyczaiła do tego, że jestem i zawsze można mi coś podesłać, to czasem
potrafię mieć siedem zaległych, a zaraz nagłych, tłumaczeń na raz. W sumie co
mam narzekać, przynajmniej się nie nudzę, no i ćwiczę sobie przepraszanie za
niewyrabianie się w terminach. W czasie pisania tego posta mam chyba ze trzy
rzeczy w zapasie, które poszły w zapomnienie przez to, że nagłymi określone nie
były. I chyba nie ma w tym nic złego tak naprawdę, bo nikt jeszcze mnie nie
ściga, wydaje mi się, że nie tylko ja puściłem je w niepamięć. A prawda jest
taka, że jestem zadowolony, nie mam wstrętu do mojej pracy, czas mija mi dość
szybko, uczę się słówek i konstrukcji, na które sam bym nigdy w życiu nie wpadł
(i tutaj notka do japonistów, pamiętacie jak nam wykładowcy mówili czasem, że
to i to wyrażenie jest tak sztywne, że się tego praktycznie nigdy nie spotyka?
To ja już kilka takich miałem przyjemność tłumaczyć, ostatnio była ’~katawara’).
Innymi słowy, decyzja o przyjeździe tutaj była decyzją dobrą i w momencie,
kiedy już bliżej mi już do końca (tak tak, za półtora miesiąca będę wysiadał z
samolotu na Okęciu) mogę z czystym sumieniem powiedzieć – warto.

Co do rzeczy
innych tak zupełnie, to chciałem w końcu napisać coś na temat tutejsze fauny i
flory, tym bardziej, że jestem świeżo (no prawie świeżo, bo dwa tygodnie) po
wypadzie na momiji, czyli klony
japońskie. Wybraliśmy się z ludźmi z mojego dormu w nieco mniej uczęszczane
rejony Kamakury, żeby pozwiedzać tamtejsze zabytki (czyt. Świątynie) i przy
okazji także pooglądać sobie jesienne krajobrazy. Pierwsza myśl? Tzw. „polska
złota jesień” przy tym to jest zwyczajnie śmiech na sali. Zapewne większość z
was i tak już widziała zdjęcia na Facebooku, więc nic nowego to nie będzie, ale
pozwoliłem sobie zamieścić kilka co fajniejszych również tutaj. Niestety
zdjęcia nie są w stanie oddać tego, co widzi się na żywo, to jest coś
niesamowitego, a tym bardziej, jeśli trafi nam się ładna słoneczna pogoda.
Powiedzenie tutaj, że odnosi się wrażenie, jakby te wszystkie drzewa wokół nas
płonęły, bynajmniej przesadzone nie jest. Co ważniejsze, to nie jest efekt
samych tylko klonów, fakt, one są najbardziej ikoniczne dla tego obrazka
japońskiej jesieni, ale nie są jedyne. Ot dla przykładu to żółte drzewo, nie
mam kompletnie pojęcia jak się nazywa, znajomy Japończyk oczywiście mówił, ale
ja nie mam pamięci, do takich rzeczy. To naprawdę robi wrażenie, możecie mi
wierzyć.
Fauna
natomiast? Po pierwsze, owady – są duże. Nie ma to kompletnie żadnego wręcz
znaczenia, czy to pająk, czy to modliszka, czy cykada, czy cokolwiek innego –
wszystko jest w rozmiarze XXL. Do tego, co ciekawe, Japończykom kompletnie nie
przeszkadza, jak nad wejściem do domu wisi całosezonowa pajęczyna z pająkiem
średnicy pięciu, sześciu centymetrów. No cóż, żyją „z nimi” od zawsze, więc
muszą być do tego przyzwyczajeni, czyż nie? Oprócz tego, pomiędzy japonistami,
od zawsze krążą niezliczone legendy związane z karaluchami i częściowo mogę was
uspokoić, bo nie jest tak źle. Zdaję sobie oczywiście sprawę z faktu, że
przyjechałem tutaj na sam koniec sezonu "karaluszego", ale i tak widziałem
raptem trzy, z czego dwa takie dorosłe i duże (no tak z siedem centymetrów
długości) i jednego małego, który, zaskoczenie mnie w kabinie dumania, przypłacił
śmiercią. Prowadzi mnie to do konkluzji, iż rozłożenie w całym mieszkaniu
pułapek na karaluchy generalnie sprawę załatwia, jeśli jest czysto oczywiście,
bo w syfie, to i karaluch nie jest najgorszym, co może wam się przytrafić.

Inną, dla mnie
osobiście prześwietną wręcz, rzeczą są wiewiórki, których w takiej ilości
wcześniej nie widziałem chyba nigdy. Jest to o tyle zastanawiające, że Japonia
jest o wiele bardziej zurbanizowanym i uprzemysłowionym krajem niż Polska, a
jednak, jest ich tutaj na pęczki. Jedna z nich upodobała sobie nawet drzewo za
moim oknem i przychodziła regularnie, żeby się przywitać. Pomimo tego,
słyszałem jednak, że są one sporym problemem i potrafią normalnym „działkowiczom”
dość mocno uprzykrzyć życie, chociażby zjadając owoce. No i trzeba też
koniecznie uważać na jastrzębie... nie żartuję, to pewnie jest bardziej
regionalny problem, ale one potrafią być dość nieustępliwe. Po przyjeździe od
razu zauważyłem, że lata ich tutaj sporo przy plaży (a nie ma kompletnie mew!
Pewnie te pierwsze się nimi już zdążyły posilić...) i wszędzie porozstawiane są
tablice ostrzegające przed nimi. Założyłem jednak, że jest to ot taka
japońskość – postawić jakiś znak, który w sumie to z rzeczywistością specjalnie
wielkiego związku nie ma, ale nie! Wyobraźcie sobie mnie, idącego spokojnie z konbini ze swoją słodką bułką w ręce i
rozmawiającego z prawie dwumetrowym Estończykiem. Potem wyobraźcie sobie
brązowego jastrzębia o rozpiętości skrzydeł w granicach metra, który „zalatuje”
mnie z boku, łapie moje ciacho w pazury i odlatuje... i tak, to zdarzyło się
naprawdę. Byłem w takim szoku, że kompletnie nie wiedziałem co się dzieje,
dopiero jak spojrzałem w prawo i zauważyłem, że gadzina odlatuje, to wpadłem na
to co się stało. Nawet specjalnie mnie nie zadrapał, cwane bestie są, trzeba im
przyznać. Morał z tego taki, nie jedzcie na ulicy, kiedy drapieżniki latają wam
nad głowami.
To chyba tyle z
niusów o mnie, na pewno napiszę jakąś notkę po nowym roku, jako że wybieram się
na drugą i ostatnią zarazem wycieczkę, tym razem do Nikko i liczę, że będzie
epicko! A tak naprawdę? Zaczynam sobie uświadamiać, że niedługo wracam, tak
naprawdę niedługo niedługo i cóż... mam mieszane dość uczucia, ale o tym
napiszę zapewne kiedy indziej. Jeszcze raz przepraszam, za długą ciszę w
eterze, mam nadzieję, że mi to wybaczycie i znów z chęcią przeczytacie moje
wynaturzenia.
żółte drzewo to pewnie ginkou.
OdpowiedzUsuńoj, chłopie te legendy o karaluchach i cykadach to nie legendy, to sama prawda tylko trzeba mieszkać w Japonii w lecie i na parterze...
jastrzębie? to chyba jakaś specyfika Kamakury... W Fuk nie widziałam ani jednego.
Ech, i zazdroszczę momiji - uwielbiam, kocham, tęsknię chyba najbardziej za widokiem właśnie ich. i żałuję, że jak był sezon to nie kupiłam jakichś gadżetów - mam tylko plastikowe listki, które przykleiłam sobie na okno :)
Udanej wycieczki do Nikko - rób dużo zdjęć - ja nie byłam, a właściwie nie kojarzę innych widoków niż głównego mauzoleum i rzeźb małp.
Były w Fukuoce jastrzębie, były, ale w niewielkiej ilości (przez cały rok widziałam raptem kilkanaście razy pojedyncze sztuki) i nigdy nei widziałam/nie słyszałam, żeby komuś jakieś żarło porwały. Eh, szkoda wracać, nie? ;)
OdpowiedzUsuń