Witam ponownie tych wszystkich, którzy jeszcze się
na mnie nie wkurzyli na tyle, żeby olać czytanie tego bloga. Wiem, że pisałem
dość rzadko, ale uwierzcie mi, że nie jest łatwo znaleźć ani weny, ani czasu,
ani chęci, a do napisania posta potrzeba wszystkich trzech naraz. Obiecałem posta na temat Nowego Roku i mojej
wizyty w Nikkō, więc proszę, oto on.
----


Nowy Rok i wyjazd do Nikko można by określić jednym
słowem – awesome! Naprawdę zjawiskowe miejsce i zdecydowanie warte odwiedzenia.
Miasto jako miasto jest totalną dziurą, gdzie nie ma nawet McDonalda (a to
przecież wyznacznik cywilizacji!). Jak wszystkie małe miasteczka w Japonii, do
których miałem przyjemność zawitać, wygląda brzydko, dziwnie, czasem groteskowo
nawet. Nie zmienia to jednak faktu, że położony w górach przy mieście kompleks
świątynny jest zdecydowanie najpiękniejszym, jaki miałem okazję zobaczyć. Dwie
rzeczy, które mnie osobiście oczarowały najbardziej, to brama do wewnętrznej
części chramu Tōshōgu (na terenie tej świątyni pochowany jest Tokugawa Ieyasu)
i trzy posągi złote ośmiu-metrowe posągi (Budda Amida, bogini Kannon o tysiącu
rąk i bogini Kannon z głową konia – tak wiem jak to brzmi). Posągi umieszczone
są w głównym pawilonie świątyni Rinnōji; w tym miejscu warto zauważyć, że cały
ten teren jest wpisany na listę dziedzictwa narodowego UNESCO, a w jego skład
wchodzą trzy kompleksy świątynne – Tōshōgu, Futarasan i Rinnōji. Niestety o ile zdjęcia bramy mam jak najbardziej, o tyle przy posągach nie bardzo można było
robić. Tego całego doświadczenia nie da się tak naprawdę opisać, łaziłem tam
dobre kilka godzin wokół tego wszystkiego i uważam, że warte to było każdego wydanego jena. Wszystko znajduje się w lesie i podzielone jest szutrowanymi drogami i
mniejszymi ścieżkami; najlepsze jest natomiast to, że zawsze gdzieś z tyłu
można znaleźć jakieś kolejne przejście, do kolejnego pawilonu w jeszcze
bardziej zacisznym miejscu. W jednym takim mały kompleksiku na przykład
znalazłem klingę od miecza o długości, uwaga... 190cm! Wątpię, żeby ktokolwiek,
kiedykolwiek tym machał, wiem natomiast, że był to podarunek dla świątyni. W
tym samym miejscu, acz nieco dalej, był ołtarz z kamieni, nie jestem pewien
dokładnie, ale wydaje mi się, że miał to być sposób na związanie jakichś
duchów/bożków z tymi kamieniami. Jedynym minusem całej imprezy jest niestety
ilość ludzi; jest to znane i popularne turystycznie miejsce w Japonii, więc
trzeba się liczyć z tłumami.

Drugim świetnym „must-see” miejscem w Nikkō jest
wodospad Kegon. Żeby tam dotrzeć, trzeba się przejechać autobusem około
czterdziestu minut trasą, która sama w sobie już jest atrakcją. Wjeżdża się na
górę drogą złożoną z samych ślimaków, mając na dobrą sprawę przepaść zaraz za
krawędzią ulicy... no robi wrażenie. Sam wodospad znajduje się już na terenie
parku narodowego i jest boski! Ma 97m wysokości i w zimie wygląda jak jakaś
wielka lodowa budowla. Żałuję, że zdjęcia nie oddają jego ogromu i że
nie miałem możliwości zrobić ich z nieco lepszego miejsca, ale nie było już na
to czasu i było zdecydowanie zbyt zimno, żeby się gdzieś zapuszczać w góry w
poszukiwaniu punktu widokowego. Ponoć towarzyszy mu jednak zła sława dobrego
punktu dla samobójców, poniekąd to im się nie dziwię, bo nie dość, że
skutecznie to jeszcze z jaką klasą!

A z co ciekawszych smaczków z tego wyjazdu, to
uwaga uwaga uwaga... goniła mnie małpa. No chyba jej się nie spodobało, że
robię jej foty z odległości jakiegoś metra i zaczęła się stresować. A tak,
małpa, taka żywa, o taka jak na tym zdjęciu, z grubym futrem, czerwonym pyskiem
i zaskakująco długimi kłami. Na szczęście obyło się bez zadrapania, bo
odpuściła sobie, kiedy znalazłem się w otoczeniu autochtonów, ale i tak
doświadczenie niezapomniane – gwarantuję.
Ostatnia rzecz o jakiej chciałbym wspomnieć to hostel, w którym się zatrzymałem i ludzie w nim się znajdujący (czyt. właściciele i ich znajomi). Wiadomo, że Japończycy z natury są mili i gościnni i w ogóle - no normalka. Ci natomiast w swojej japońskości mieli jeszcze trochę więcej luzu, takiego w stylu naszego imprezowo-domówkowego luzu. Innymi słowy, byli totalnie postrzeleni i dlatego ich uwielbiałem. Każdego wieczora siedzieliśmy razem gadając, pijąc, jedząc i przede wszystkim żartując. Daleko mi tam było do naszego rodzimego klimatu, ale muszę przyznać, że zdecydowanie było to przeżycie najbliższe jakiejkolwiek imprezie (w moim rozumienie), którego miałem okazję doświadczyć w Japonii. Poza tym no bądźmy szczerzy, zdjęcia mówią same za siebie.
No i chyba tyle będzie na temat mojego wyjazdu do
Nikkō – był naprawdę świetny i z chęcią jeszcze bym tam kiedyś pojechał, ale
może tym razem mniej samemu, ktoś chętny na trip?
Pozdrawiam serdecznie,
Uniżenie wam piszący...
chciałabym zobaczyć scenkę jak uciekasz przed małpą w Nikko :P :P
OdpowiedzUsuńMam filmik :D taki malutki co prawda, ale mam ;] jak się zobaczymy za dwa tygodnie jakoś, to wam pokażę wszystko :)
OdpowiedzUsuńMam naprawdę bujną wyobraźnię, bo sobie dokładnie wyobraziłem jak zapierniczasz z aparatem w ręce przed małpą ze wzrokiem pełnym niedowierzania i zagubienia. Równie plastycznie widziałem scenkę, jak jastrząb porwał Ci jedzenie ;]
OdpowiedzUsuń