wtorek, 24 stycznia 2012

Points


    Nie jestem pewien, czy aby na pewno odniesienie się tytułem do finału Kompanii Braci jest tutaj na miejscu, ale poniekąd była to dla mnie wojna – walka ze sobą i otoczeniem, którego wcześniej nie znałem, dlatego też wybrałem taki a nie inny tytuł posta. Innymi słowy, nadszedł czas na garść podsumowań i pożegnanie się z Japonią, bo chociaż do wyjazdu zostało mi jeszcze dziesięć dni, to czuję się jakbym jedną nogą był już w samolocie do domu. Postaram się zebrać tutaj wszystkie te rzeczy, które mnie wkurzyły, zaskoczyły, oczarowały, zasmuciły, rozśmieszyły, czy podłamały. Rozdawanie punktów czas zacząć!

---------

    Zacznę możę od samych Japończyków, jako że to z nimi przede wszystkim przebywałem praktycznie non-stop. Można o nich mówić wiele i godzinami, ale ja postaram się wypunktować kilka takich rzeczy, które są mniej lub bardziej dystynktywne. Część już z pewnością przewinęła się przez moje poprzednie posty, więc proszę stałych czytelników o wybaczenie:
    Przychodzę dzisiaj do pracy i co widzę? Prawie wszyscy w moim biurze zebrali się wokół tatami i robią ćwiczenia przy akompaniamencie jakiejś dziwnej muzyki... a jacy przy tym byli entuzjastyczni! Dziwię się, że nie spali w tym samym momencie, bo...
    Japończycy oficjalnie są w stanie spać wszędzie, w pracy, w drodze do pracy, w drodze z pracy... tak wiem, sporo tej pracy tutaj, ale to pewnie dlatego, że...
  Japończycy pracują niewyobrażalnie dużo. Nie żartuję, poznałem kilkudziesięciu pracowników mojej firmy osobiście, z kilkunastoma rozmawiałem trochę bardziej, prawie każdy narzekał na to, że pracują po czternaście godzin dziennie, ale co z tego skoro i tak pracują? Ja bym to już dawno rzucił w piguły, ale oni nie i to do tego stopnia, że jedno dziewcze, które mieszkało w moim dormie pracowało przez trzy tygodnie z rzędu 24/7. Przychodziła raz na dwa dni do dormu tylko po to, żeby się umyć. I wszystko byłoby ok, gdyby nie jeden mały szczegół – cała robota poszła na marne, bo kierownicy projektu sobie nie poradzili i odsunęli go, ale to nie wszystko, jedziemy dalej...
    Japończycy są niesamowicie mili i grzeczni... na zewnątrz. No niestety taka prawda, bo kulturalność i yasashisa jest tylko produktem ubocznym dwulicowości, niekoniecznie negatywnej, ale jednak dwulicowości.
   Japończycy są nienormalni i szaleni. I tutaj chciałem wrzucić pewne zdjęcie z imprezy na zakończenie roku w naszej firmie, ale zdecydowałem, że jednak nie jest to dobrym pomysłem, bo mimo wszystko jest to blog otwarty a nie chciałbym nikomu narobić kłopotów, więc niestety, dowód na powyższe zobaczą Ci, którzy zechcą jak już będę z powrotem.
    Japończycy ubierają się dziwnie. No tak, wspominałem o licealistkach zdaje się już kiedyś, do tego faceci mają często za krótkie spodnie, kiczowate ciuchy i w ogóle są dużo bardziej kobiecy niż gdzie indziej. Japończycy – plus/minus

To tyle o autochtonach, przejdźmy do kolejnego punktu, którym będą warunki życia:
Brak ciepłej wody! Ja myślałem, że to tylko mój problem, bo stary, wynajmowany dorm i dlatego, ale nie. Ciepłą wodę można spotkać głównie w łazienkach, a dokładniej pod prysznicami czy przy wannach, bo u nas w umywalce w łazience nie ma. Nie rozumiem i nie zrozumiem co jest grane chyba nigdy, ale i to nie jest jedyna „zimna” niespodzianka...
Brak centralnego ogrzewania. To wiem, że jest problemem raczej regionalnym, bo słyszałem, że gdzie indziej bywa. W moim dormie jednak ogrzewa się tylko klimatyzatorami, więc wszędzie poza pokojami jest ziąb, nie wspominając o łazience, a w zasadzie łaźni (bo kilkuosobowa jest), gdzie zimą idzie zamarznąć jak się wskakuje na waleta, a tam 5 stopni...
Brak niektórych produktów żywnościowych. Tutaj największy problem jest z nabiałem, bo ser biały nie istnieje (ja w Kamakurze nie znalazłem), natomiast żółty ser występuje praktycznie tylko w formie pół-topionej, jak nasze serki hochland.
Poza tym raczej problemów nie napotkałem, generalnie wszystko jest mniejsze niż u nas i jakieś takie... bardzo opakowane. No i przede wszystkim zarobki i to co dla mnie ważne – ich odniesienie do cen sprzętu i wszelakich gadżetów. To jest cudne przeliczenie, bo ja jako intern na najniższym możliwym wikcie byłem w stanie kupić sobie wiecej rzeczy niż przez dwa lata w kraju. Co prawda same ceny są nieco wyższe niż w Polsce, więc sprowadzać się nie opłaca, ale jak się je porówna to średniej pensji tutaj, to zmienia to nasz punkt widzenia automatycznie. Warunki życia – plus! (Z małym minusem za jedzenie).

Teraz może o pracy coś. Była świetna, naprawdę nie ściemniam! Wielu z was wie, że narzekałem na ogrom rzeczy w pracy, ale prawda jest taka, że źle mi tutaj nie było i czasem mogłem zrobić coś naprawdę fajnego (inna sprawa, że kiedy indziej tłumaczyłem kilkudziesięciostronicowe gnioty prawne, które uwaga! ... Nie były przez nikogo sprawdzane). No i ze strony językowej również doświadczenie nieocenione wręcz. A do tego muszę przyznać, że poznałem trochę fajnych ludzi, a co tu dużo mówić, kontakty często ważniejsze są od jakiegokolwiek wykształcenia. A no i już wiem skąd biorą się te wszystkie chore kuriozja japońskie, wiem, bo sam pomagałem w ich tworzeniu poniekąd. Praca – plus!

Podróże, fauna, flora, architektura, kultura szerokopojęta – to wszystko jest nie do opisania, to jest wyższym poziom świadomości, w tym nie sposób się nie zakochać i do tego na pewno będę tęsknić. Nawet mimo tego, że zdążyłem zostać zaatakowany przez jastrzębia i byłem ścigany przez mocno wkurzoną małpę o czerwonym pysku. Jedyny minus jest taki, że choć natura jest tutaj niesamowita i naprawdę chroniona, to jednak dotarcie do niej nie jest już takie proste. Paradosalnie z powodu tej właśnie jej ochrony zazwyczaj wejścia w góry są poodgradzane i wszędzie stoją zakazy, a jak już znajdzie się ścieżkę trekingową, to jest nazbyt dobrze zadbana, że tak się wyrażę. Ale pociesza fakt, że natura jest tutaj tak dobrze rozwinięta (tylu wiewiórek co tutaj to nigdy w życiu nie widziałem, nie mówiąc o OGROMNYCH owadach). Natura w Japonii – plus!

Znajomych zbyt wielu tutaj nie zdobyłem, raczej znajomości i to głównie z firmy. Na kilku japońskich imprezach byłem i cóż, nie podobały mi się – syf kiła i mogiła. Było nudno i przaśno, zawsze tylko jakieś jedzenie i siedzenie na tyłkach. Raz jedyny się naprawdę zabawiłem jak pojechał sam do Roppongi i przechulałem jedną trzecią mojej wypłaty (warto było!), ale to znów nie byli Japończycy raczej, to samo się tyczyło imprezy halloweenowej. Tak więc imprezy z japończykami – minus.  
Generalnie cały wyjazd był niesamowitym przeżyciem i strasznie się cieszę, żę się udało przyjechać. Chociaż prawdę mówiąc, jeszcze bardziej się cieszę, że wracam do domu... do rodziny, znajomych, przyjaciół, mojego mieszkania w Krakowie, łyżew, grzejników, ludzi, którzy rozumieją co do nich mówię, imprez, na których ludzie umieją pić, japonistyki,wraz ze wszystkimi świrami, które tam wegetują, rynku Krakowskiego, wyjazdów rowerem w nocy nad Wisłę i do wszystkich tych innych rzeczy, których tutaj nie ma nigdy nie będzie. I tym optymistycznym akcentem zakończę tak tego posta, jak i całego bloga, przynajmniej dopóki tutaj nie wrócę.

Pozdrawiam wszystkich gorąco i dziękuję, że wytrwali tutaj ze mną od samego początku do samego końca.

Uniżenie wam piszący,

niedziela, 22 stycznia 2012

Gdzie małpy mówią dobranoc

    Witam ponownie tych wszystkich, którzy jeszcze się na mnie nie wkurzyli na tyle, żeby olać czytanie tego bloga. Wiem, że pisałem dość rzadko, ale uwierzcie mi, że nie jest łatwo znaleźć ani weny, ani czasu, ani chęci, a do napisania posta potrzeba wszystkich trzech naraz. Obiecałem posta na temat Nowego Roku i mojej wizyty w Nikkō, więc proszę, oto on.

----
 
    Nowy Rok i wyjazd do Nikko można by określić jednym słowem – awesome! Naprawdę zjawiskowe miejsce i zdecydowanie warte odwiedzenia. Miasto jako miasto jest totalną dziurą, gdzie nie ma nawet McDonalda (a to przecież wyznacznik cywilizacji!). Jak wszystkie małe miasteczka w Japonii, do których miałem przyjemność zawitać, wygląda brzydko, dziwnie, czasem groteskowo nawet. Nie zmienia to jednak faktu, że położony w górach przy mieście kompleks świątynny jest zdecydowanie najpiękniejszym, jaki miałem okazję zobaczyć. Dwie rzeczy, które mnie osobiście oczarowały najbardziej, to brama do wewnętrznej części chramu Tōshōgu (na terenie tej świątyni pochowany jest Tokugawa Ieyasu) i trzy posągi złote ośmiu-metrowe posągi (Budda Amida, bogini Kannon o tysiącu rąk i bogini Kannon z głową konia – tak wiem jak to brzmi). Posągi umieszczone są w głównym pawilonie świątyni Rinnōji; w tym miejscu warto zauważyć, że cały ten teren jest wpisany na listę dziedzictwa narodowego UNESCO, a w jego skład wchodzą trzy kompleksy świątynne – Tōshōgu, Futarasan i Rinnōji. Niestety o ile zdjęcia bramy mam jak najbardziej, o tyle przy posągach nie bardzo można było robić. Tego całego doświadczenia nie da się tak naprawdę opisać, łaziłem tam dobre kilka godzin wokół tego wszystkiego i uważam, że warte to było każdego wydanego jena. Wszystko znajduje się w lesie i podzielone jest szutrowanymi drogami i mniejszymi ścieżkami; najlepsze jest natomiast to, że zawsze gdzieś z tyłu można znaleźć jakieś kolejne przejście, do kolejnego pawilonu w jeszcze bardziej zacisznym miejscu. W jednym takim mały kompleksiku na przykład znalazłem klingę od miecza o długości, uwaga... 190cm! Wątpię, żeby ktokolwiek, kiedykolwiek tym machał, wiem natomiast, że był to podarunek dla świątyni. W tym samym miejscu, acz nieco dalej, był ołtarz z kamieni, nie jestem pewien dokładnie, ale wydaje mi się, że miał to być sposób na związanie jakichś duchów/bożków z tymi kamieniami. Jedynym minusem całej imprezy jest niestety ilość ludzi; jest to znane i popularne turystycznie miejsce w Japonii, więc trzeba się liczyć z tłumami.
    Drugim świetnym „must-see” miejscem w Nikkō jest wodospad Kegon. Żeby tam dotrzeć, trzeba się przejechać autobusem około czterdziestu minut trasą, która sama w sobie już jest atrakcją. Wjeżdża się na górę drogą złożoną z samych ślimaków, mając na dobrą sprawę przepaść zaraz za krawędzią ulicy... no robi wrażenie. Sam wodospad znajduje się już na terenie parku narodowego i jest boski! Ma 97m wysokości i w zimie wygląda jak jakaś wielka lodowa budowla. Żałuję, że zdjęcia nie oddają jego ogromu i że nie miałem możliwości zrobić ich z nieco lepszego miejsca, ale nie było już na to czasu i było zdecydowanie zbyt zimno, żeby się gdzieś zapuszczać w góry w poszukiwaniu punktu widokowego. Ponoć towarzyszy mu jednak zła sława dobrego punktu dla samobójców, poniekąd to im się nie dziwię, bo nie dość, że skutecznie to jeszcze z jaką klasą!

 


    A z co ciekawszych smaczków z tego wyjazdu, to uwaga uwaga uwaga... goniła mnie małpa. No chyba jej się nie spodobało, że robię jej foty z odległości jakiegoś metra i zaczęła się stresować. A tak, małpa, taka żywa, o taka jak na tym zdjęciu, z grubym futrem, czerwonym pyskiem i zaskakująco długimi kłami. Na szczęście obyło się bez zadrapania, bo odpuściła sobie, kiedy znalazłem się w otoczeniu autochtonów, ale i tak doświadczenie niezapomniane – gwarantuję.
    Ostatnia rzecz o jakiej chciałbym wspomnieć to hostel, w którym się zatrzymałem i ludzie w nim się znajdujący (czyt. właściciele i ich znajomi). Wiadomo, że Japończycy z natury są mili i gościnni i w ogóle - no normalka. Ci natomiast w swojej japońskości mieli jeszcze trochę więcej luzu, takiego w stylu naszego imprezowo-domówkowego luzu. Innymi słowy, byli totalnie postrzeleni i dlatego ich uwielbiałem. Każdego wieczora siedzieliśmy razem gadając, pijąc, jedząc i przede wszystkim żartując. Daleko mi tam było do naszego rodzimego klimatu, ale muszę przyznać, że zdecydowanie było to przeżycie najbliższe jakiejkolwiek imprezie (w moim rozumienie), którego miałem okazję doświadczyć w Japonii. Poza tym no bądźmy szczerzy, zdjęcia mówią same za siebie.
    No i chyba tyle będzie na temat mojego wyjazdu do Nikkō – był naprawdę świetny i z chęcią jeszcze bym tam kiedyś pojechał, ale może tym razem mniej samemu, ktoś chętny na trip?
Pozdrawiam serdecznie,
Uniżenie wam piszący...

środa, 11 stycznia 2012

Po dłuższej przerwie...







Wybaczcie moi drodzy, że tak długo nie pisałem, przyznam się szczerze, że jak wracam co wieczór z pracy, to ostatnim, na co mam ochotę, jest myślenie. W tym danym momencie natomiast, padł nam w biurze internet, więc korzystam z chwili przymusowej przerwy, żeby nakreślić kilka słów.

Tak więc, co nowego? Praca ciągle ta sama, więc nie jest źle, no przynajmniej nie wyrzucili, trzeba się cieszyć. Aczkolwiek warto zaznaczyć, że skoro już cała firma się przyzwyczaiła do tego, że jestem i zawsze można mi coś podesłać, to czasem potrafię mieć siedem zaległych, a zaraz nagłych, tłumaczeń na raz. W sumie co mam narzekać, przynajmniej się nie nudzę, no i ćwiczę sobie przepraszanie za niewyrabianie się w terminach. W czasie pisania tego posta mam chyba ze trzy rzeczy w zapasie, które poszły w zapomnienie przez to, że nagłymi określone nie były. I chyba nie ma w tym nic złego tak naprawdę, bo nikt jeszcze mnie nie ściga, wydaje mi się, że nie tylko ja puściłem je w niepamięć. A prawda jest taka, że jestem zadowolony, nie mam wstrętu do mojej pracy, czas mija mi dość szybko, uczę się słówek i konstrukcji, na które sam bym nigdy w życiu nie wpadł (i tutaj notka do japonistów, pamiętacie jak nam wykładowcy mówili czasem, że to i to wyrażenie jest tak sztywne, że się tego praktycznie nigdy nie spotyka? To ja już kilka takich miałem przyjemność tłumaczyć, ostatnio była ’~katawara’). Innymi słowy, decyzja o przyjeździe tutaj była decyzją dobrą i w momencie, kiedy już bliżej mi już do końca (tak tak, za półtora miesiąca będę wysiadał z samolotu na Okęciu) mogę z czystym sumieniem powiedzieć – warto.

Co do rzeczy innych tak zupełnie, to chciałem w końcu napisać coś na temat tutejsze fauny i flory, tym bardziej, że jestem świeżo (no prawie świeżo, bo dwa tygodnie) po wypadzie na momiji, czyli klony japońskie. Wybraliśmy się z ludźmi z mojego dormu w nieco mniej uczęszczane rejony Kamakury, żeby pozwiedzać tamtejsze zabytki (czyt. Świątynie) i przy okazji także pooglądać sobie jesienne krajobrazy. Pierwsza myśl? Tzw. „polska złota jesień” przy tym to jest zwyczajnie śmiech na sali. Zapewne większość z was i tak już widziała zdjęcia na Facebooku, więc nic nowego to nie będzie, ale pozwoliłem sobie zamieścić kilka co fajniejszych również tutaj. Niestety zdjęcia nie są w stanie oddać tego, co widzi się na żywo, to jest coś niesamowitego, a tym bardziej, jeśli trafi nam się ładna słoneczna pogoda. Powiedzenie tutaj, że odnosi się wrażenie, jakby te wszystkie drzewa wokół nas płonęły, bynajmniej przesadzone nie jest. Co ważniejsze, to nie jest efekt samych tylko klonów, fakt, one są najbardziej ikoniczne dla tego obrazka japońskiej jesieni, ale nie są jedyne. Ot dla przykładu to żółte drzewo, nie mam kompletnie pojęcia jak się nazywa, znajomy Japończyk oczywiście mówił, ale ja nie mam pamięci, do takich rzeczy. To naprawdę robi wrażenie, możecie mi wierzyć.  

Fauna natomiast? Po pierwsze, owady – są duże. Nie ma to kompletnie żadnego wręcz znaczenia, czy to pająk, czy to modliszka, czy cykada, czy cokolwiek innego – wszystko jest w rozmiarze XXL. Do tego, co ciekawe, Japończykom kompletnie nie przeszkadza, jak nad wejściem do domu wisi całosezonowa pajęczyna z pająkiem średnicy pięciu, sześciu centymetrów. No cóż, żyją „z nimi” od zawsze, więc muszą być do tego przyzwyczajeni, czyż nie? Oprócz tego, pomiędzy japonistami, od zawsze krążą niezliczone legendy związane z karaluchami i częściowo mogę was uspokoić, bo nie jest tak źle. Zdaję sobie oczywiście sprawę z faktu, że przyjechałem tutaj na sam koniec sezonu "karaluszego", ale i tak widziałem raptem trzy, z czego dwa takie dorosłe i duże (no tak z siedem centymetrów długości) i jednego małego, który, zaskoczenie mnie w kabinie dumania, przypłacił śmiercią. Prowadzi mnie to do konkluzji, iż rozłożenie w całym mieszkaniu pułapek na karaluchy generalnie sprawę załatwia, jeśli jest czysto oczywiście, bo w syfie, to i karaluch nie jest najgorszym, co może wam się przytrafić.

Inną, dla mnie osobiście prześwietną wręcz, rzeczą są wiewiórki, których w takiej ilości wcześniej nie widziałem chyba nigdy. Jest to o tyle zastanawiające, że Japonia jest o wiele bardziej zurbanizowanym i uprzemysłowionym krajem niż Polska, a jednak, jest ich tutaj na pęczki. Jedna z nich upodobała sobie nawet drzewo za moim oknem i przychodziła regularnie, żeby się przywitać. Pomimo tego, słyszałem jednak, że są one sporym problemem i potrafią normalnym „działkowiczom” dość mocno uprzykrzyć życie, chociażby zjadając owoce. No i trzeba też koniecznie uważać na jastrzębie... nie żartuję, to pewnie jest bardziej regionalny problem, ale one potrafią być dość nieustępliwe. Po przyjeździe od razu zauważyłem, że lata ich tutaj sporo przy plaży (a nie ma kompletnie mew! Pewnie te pierwsze się nimi już zdążyły posilić...) i wszędzie porozstawiane są tablice ostrzegające przed nimi. Założyłem jednak, że jest to ot taka japońskość – postawić jakiś znak, który w sumie to z rzeczywistością specjalnie wielkiego związku nie ma, ale nie! Wyobraźcie sobie mnie, idącego spokojnie z konbini ze swoją słodką bułką w ręce i rozmawiającego z prawie dwumetrowym Estończykiem. Potem wyobraźcie sobie brązowego jastrzębia o rozpiętości skrzydeł w granicach metra, który „zalatuje” mnie z boku, łapie moje ciacho w pazury i odlatuje... i tak, to zdarzyło się naprawdę. Byłem w takim szoku, że kompletnie nie wiedziałem co się dzieje, dopiero jak spojrzałem w prawo i zauważyłem, że gadzina odlatuje, to wpadłem na to co się stało. Nawet specjalnie mnie nie zadrapał, cwane bestie są, trzeba im przyznać. Morał z tego taki, nie jedzcie na ulicy, kiedy drapieżniki latają wam nad głowami.

To chyba tyle z niusów o mnie, na pewno napiszę jakąś notkę po nowym roku, jako że wybieram się na drugą i ostatnią zarazem wycieczkę, tym razem do Nikko i liczę, że będzie epicko! A tak naprawdę? Zaczynam sobie uświadamiać, że niedługo wracam, tak naprawdę niedługo niedługo i cóż... mam mieszane dość uczucia, ale o tym napiszę zapewne kiedy indziej. Jeszcze raz przepraszam, za długą ciszę w eterze, mam nadzieję, że mi to wybaczycie i znów z chęcią przeczytacie moje wynaturzenia.