środa, 23 listopada 2011

"...wszystkie drogi prowadzą do ludzi."

    No tak, zabrzmiało nieco patetycznie, ale i odpowiednio do tematu tegoż wpisu, jakim będą moje obserwacja na temat Japończyków.

Ja i Son-san (Chinka, nie Japonka ;p)
    I tutaj prawdę mówiąc sam do końca nie wiem nawet jak powinienem zacząć, bo jest to temat rzeka i musicie mi wybaczyć jeśli zwyczajnie nie będę w stanie zawrzeć wszystkiego. Nie chciałbym źle kończyć tego wpisu, toteż zacznę od krytyki, żeby później to nieco osłodzić. Chciałbym też z góry zaznaczyć, iż są to jedynie moje osobiste obserwacje i moje doświadczenie, innymi słowy - nie chcę nikogo urazić i krytykuję bardziej cechy narodowe niż dane osoby,  bo te są przecież różne.
Dyżurny żul Kamakury a.k.a. Konfucjusz!
 
    Japończycy są ludźmi niezwykle miłymi i życzliwymi i to jest fakt, któremu zaprzeczyć nie sposób. Więc, o ile ktoś nie musi ich poznawać bliżej w sytuacjach formalnych, to z pewność będzie zachwycony. Kiedy jednak jest do tego zmuszony niestety często trafia na mur różnić kulturowych, których oni często nie rozumieją, a nawet nie starają się zrozumieć. Nikt tego nigdy nie powie oczywiście, ale ja po prostu odnoszę wrażenie, że w ich przekonaniu ten system jest niemalże idealny i jako jedno ciało społeczne podświadomie uważają się za bardziej cywilizowanych niźli inne narody. W żadnym wypadku nie twierdzę, że jest to w pełni świadome przeświadczenie, nie nie. To raczej trochę tak jak wielu Polaków ma ciągle jakąś podświadomie wrodzoną niechęć do Niemców. Możecie zaprzeczać, ale każdy wie jaka jest prawda. Dlatego bardzo trudno jest wytłumaczyć czasem Japończykowi coś, czego on nie ma w swoim "spektrum poznawczym", że się tak wyrażę. Drugą rzeczą, jaką zauważyłem (nie tylko z resztą ja) jest to, iż często nie przywiązują wagi do szczegółów. Nie mam na myśli pierdół jakichś bynajmniej, tylko na przykład szczegóły wynagrodzenia albo ogólnie zatrudnienia. Bo przecież co to dla Ciebie za różnica czy Ty pieniądze za bilet lotniczy dostaniesz teraz czy za dwa miesiące? Oczywiście pensja jak najbardziej zawsze jak trzeba i na czas, ale te kwestie dodatkowe często schodzą na drugi plan jak się okazuje. Ale cóż, taki kraj i taka kultura i nic poradzić na to nie możemy. Tym gorzej czuje się szczera i otwarta dusza Słowianina, kiedy boleśnie przekonuje się o tym, jak często jego współpracownicy potrafią być nieszczerzy, a to zachowanie to często po prostu gra, którą tutaj wszyscy przecież rozumieją... no prawie, bo my nie zawsze.
Stał sobie i zbierał datki taki Bou-san
  
Jacyś randomowi nowożeńcy.
    A teraz będzie już o pozytywach i rzeczach cóż... zaskakujących z pewoscią. Przede wszystkim kultura osobista. Tutaj ludzie są zawsze usmiechnięci i zawsze się sobie kłaniają jeśli zostanie przepuszczeni w drzwiach czy nawet na ulicy. Nawet jeśli jest to gra, o czym wcześniej pisałem, to jednak bardzo miła i pozytywna.
  
I tak z gołymi nogami cały rok, wtedy było koło 10' C ;)
    I mam tutaj na myśli przede wszystkim sytuacja codzienne, jak chodzenie do sklepu na przykład. Ja akurat, mam głównie doświadczenia z małymi sklepikami, których tutaj jest akurat na pęczki. Często są to jakieś rodzinne interesy, których prowadzenie przypadło w udziale tym, którzy tutaj zostali, czyli emerytom. Nie ma się z resztą co dziwić, bo i tak ci i tak często nie mają co robić a skoro prowadzili ten kramik całe życie, to chcą dopóki mogą i właśnie dlatego ich uprzejmość wydaje się być naprawdę szczera. To nie jest tak jak w dużym markecie, gdzie ciągle słyszymy te same formułki umniejszające sprzedawcę do poziomu karalucha. Nie raz zdarzało mi się rozmawiać z jakimś miłym sklepikarzem w takim malutkim sklepie a mój osobisty numer jeden to dziadzia, który prowadzi sklep ze słodyczami nieopodal mnie. Podczas jednej takiej rozmowy zapytał mnie o Polskę, bo był przekonany, że po 89' staliśmy się częścią Rosji. No delikatnie nie utrafił, ale naprostowałem. Gorzej jest w rzeczonych większych sklepach i dużych sieciach handlowych. Tutaj wyróżniam, jako szablonowy, przykład pani, której jedynym zajęciem jest stanie przed windą w głównym oddziale Kinokuniya Shoten (jednej z największych sieci księgarni) w Shinjuku, dziękowanie za skorzystanie z windy i oświadczanie, że ta się zbliża. Dziewczyna wygląda i mówi jak automat, zawsze w ten sam totalnie beznamiętny sposób, szok...Podobnie z resztą pani z mojej ulubionej piekarni - podejrzewam, że jej zadaniem jest po prostu wykładanie świeżego pieczywa, zawsze dziękuje za przyjście do sklepu i prosi uniżenie o to, żebyśmy sobie oglądali i wybierali co chcemy. No i to jeszcze nie jest najdziwniejsze, ale sposób w jaki to mówi, to jest to. Zawsze zaczyna głośno i na końcu każdego zdania wypowiedzianego w ten sam beznamiętny sposób ścisza głos, jakby kompletnie gdzieś zanikał wewnątrz niej, wierzcie bądź nie, ale brzmi szczerze przerażająco...

Typowy przykład Japońskiej białogłowy.

Ja chcę cukierki!!!
    Ale ale, chciałem przejść do kwestii wyglądu, a to jest już całkowicie osobna bajka. Wszelkie mundurki służbowe, jak na przykład McDonalds chociażby albo u rzeczonej pani "windowej" są koszmarne; nawet najśliczniejsza dziewczyna jest w tym tak aseksualna, że to aż boli... i o co chodzi z tymi beretami, które często są elementem takiego stroju slużbowego? Brrrr...  Co innego na co dzień. Dziewczyny ubierają się generalnie naprawdę fajnie, tylko czasem tak strasznie dziwnie jakoś... ale i tak najlepsze w tym wszystkim są mini spódniczki. Pierwszy raz w życiu widziałem ich takie nagromadzenie, co jest oczywiście zjawiskiem bardzo miłym dla oka samca... no zazwyczaj przynajmniej. Ale nie to jest najbardziej szokujące, najlepszy jest fakt, że te dziewczyny nie noszą rajstop, nawet zimą ponoć. To się w sumie tyczy głównie uczennic, które okrągły rok chodzą w mocno kusuch mundurkach i co tam, że nogi mają sine z zimna nie? Mówiąc o tychże muszę też zauważyć, że powoli przestaję się dziwić pedofilii w tym kraju i całemu fandomowi dziecięcego porno w mangach. Nie dość, że tym licealistkom czasem prawie widać bieliznę, to przy okazji wyglądają praktycznie tak jak dziewczyny w wieku lat dwudziestu, a w sumie odwrotnie. Japonki wyglądają bardzo młodo i czasem się można naprawdę pomylić, bo wydaje nam się, że dziewczę ma lat dwadzieścia, a okazuje się, że ma dwadzieścia osiem na przykład.Tak jak mówię, nie żebym narzekał, ale biorąc pod uwagę fakt, jak strasznie Japonki są płochliwe w relacjach - tak generalnie, to tym bardziej jest to dla mnie niesamowite. O bliższych kontaktach z dziewczynami tutejszymi niestety nie mogę zbyt wiele powiedzieć, bo zwyczajnie takowych nie miałem... no przynajmniej jeszcze nie miałem.

Zebranie kółka różańcowego czas zacząć!
    Na koniec chciałbym na chwilę skupić się na bardziej folkowej sferze życia autochtonów.  Mianowicie - czy Japończycy chodzą w kimonach? Zadziwiająco, odpowiedź brzmi - tak! Praktycznie codziennie widuję kobiety ubrane w kimona, tak po prostu na ulicy, nawet mimo tego, że jest to bardzo odświętny ubiór zazwyczaj. Inaczej chyba mężczyźni, zdarzyło mi się widzieć chyba tylko dwóch facetów w kimonach, no chyba że mnisi, ale to jednak trochę inna rzecz. Ślicznie natomiast wyglądają dzieciaki, podczas swoich pierwszych odwiedzin w świątyni. Nie jest to może nasz chrzest albo pierwsza komunia, ale mimo wszystko jest to bardzo ważne wydarzenie dla nich, a raczej rodziców, bo taki dzieciak pewnie nawet nie wie do końca o co chodzi. W każdym razie, te dzieci są świetne i naprawdę szałowe, mają kimonka, które aż rażą całą feerią barw, boskie! Oprócz tego, Japończycy zakładają jeszcze kimona, a w zasadzie yukaty na święta i festiwale, głównie letnie, bo yukata, to jednak dość przewiewny ciuch.
Czyż to nie wygląda świetnie?

    To chyba tyle tego będzie, wyszło dość dużo, ale o czymś takim nie sposób pisać krótko. Jest jeszcze wiele rzeczy, o których chciałbym napisać, ale po postaram się robić krótsze notki na te tematy zwyczajnie.
  
    Zwyczajowo pozdrawiam serdecznie i tutejszym zwyczajem kłaniam się nisko.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Bo liczy się pierdolnięcie!

Czyli jak, gdzie i kiedy można poimprezować w Japonii. Opcji jest kilka, bo i sposobów na zabawę jest kilka, spróbuję więc może od wymienienia ich, co by to miało ręce i nogi:
  • Domówka, ale nie taka nasza polska niestety;
  • Nomikai - czy w wolnym tłumaczeniu - wypad na picie, zazwyczaj firmowo;
  • Impreza klubowa - ponoć najlepsze do tego typu wypadów jest Roppongi (dzielnica Tokyo);
  • Inne różne - trudno pewnie rzeczy jakoś zakwalifikować, ponieważ trzeba byłoby to robić bardzo szczegółowo a w moim przekonaniu byłoby już lekką przesadą.

Trick or Treat?




Tak oto wygląda standardowe nabe
Czym różni się taka japońska domówka od takiej naszej? Dwoma podstawowymi kwestiami - jedzeniem i alkoholem. Tutaj raczej się spotyka po to, żeby posiedzieć, zrobić sobie nabe (tzw, hot-pot - rodzaj przygotowania potraw na bazie jakiejś zupy) albo cokolwiek innego, ale bottom line - rozmawia się przy jedzeniu raczej, niż przy piciu. To też nie jest tak, że alkoholu się nie pije, bo zazwyczaj jakieś piwo się pojawia na stole, nie jest to jednak to, co u nas. Jest to naprawdę bardzo sympatyczna sprawa, jest miło, można sobie porozmawiać, pośmiać się i co... i iść spać. Innymi słowy, po jakimś czasie robi się trochę nudno po prostu, ale cóż, to jest moje osobiste jedynie zdanie. 
Nomikai natomiast, to już całkiem inna historia, bo podstawową jego ideą jest picie. To jest troszkę jak taki wentyl bezpieczeństwa chyba dla tych ludzi, dlatego że tam dopiero mogą się zachowywać trochę inaczej, bardziej na luzie. W pracy są całkowicie inni, jak już gdzieś chyba wspominałem. Jest to fajna rzecz, ale trzeba uważać, bo może i Japończycy mocni nie są, ale jak spróbują Cię, czytelniku, upić i zaczną mieszać trunki, to, po niedługim czasie, wracając do domu, będziesz się z ogromną chęcią opierać o wszelkie płoty... uwierzcie.

Roppongi nocą - zdjęcie niestety nie moje
I znów nie moje zdjęcie, aparat był w szafce na dworcu...
Nie znam ich, byli spoko... Ale mam ją na Fejsie - Noelia ;p
Klub, pub, bar, w skrócie imprezownia wszelaka. Prawdę mówiąc trudno jest znaleźć lokal, żeby sobie faktycznie potańczyć, przynajmniej ja miałem problem, ale dowiedziałem się, że największym skupiskiem takich miejsc jest Roppongi, więc się wybrałem. Znalazłem lokal (Wall Street), wszedłem, było za wcześnie bo dowiedziałem się, że wszystko tam zaczyna się dziać koło 20:00 a było po 18:00, ale barman pozwolił mi zostać i dał piwo za pół ceny, co od razu mi się spodobało. Później było już tylko lepiej, impreza rozkręciła się koło 22:00, koło 23:00 już był pełen szał. Szczerze nie pamiętam, kiedy ostatnio się tak świetnie bawiłem, tym bardziej, że było również z kim potańczyć. Najważniejszą cechą Roppongi jest to, że jest tam masa obcokrajowców, wiec jest zdecydowanie bardziej "dziko" niż wszędzie indziej. Ja wiem, że sporo osób może zwyczajnie stwierdzić, że to jest bez sensu - przyjechać do Japonii i bawić się w miejscach pełnych obcokrajowców, ale dla mnie? Dla mnie, który codziennie przebywa tylko z Japończykami, których oczywiście szanuje i podziwia, ale również czasem ciężko mu się z nimi porozumieć, taka możliwość imprezy w gronie ludzie "wyluzowanych" jest boska! Ale, trzeba uważać, bo Roppongi jest też pełne bardzo podejrzanych osobników, głównie mam tutaj na myśli dwa typy - murzynów, którzy robią łapankę i prowadzą do bardzo podejrzanych i (wybaczcie kolokwializm) cholernie drogich miejsc. Często dodatkową ich atrakcją są skąpo (SKĄPO) ubrane panie, których zadaniem jest wyciąganie kasy od klientów poprzez namawianie ich do kupowania sobie drinków. Trzeba przyznać, że nie jest to bardzo trudno, szczególnie jeśli utrafią jakiegoś już pijanego Japończyka, ja zwinąłem się baaaardzo szybko, ale siedzący nieopodal Salaryman nie wyglądał, jakby miał szybko wyjść. Drugim typem są natomiast Azjatki, nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że było tam sporo Tajek, które dla odmiany chcą nam ofiarować masaż. No i w sumie wszystko ok, chociaż nie jestem do końca przekonany co o tego masażu, bo skusić się nie dałem. Pewne pojęcie daje jednak tekst jednej z nich - kiedy powiedziałem pierwszy raz nie, chciała mnie przekonać chyba bardziej, bo rzuciła za mną "I'll finish you off!".

Jej imienia niestety nie pamiętam...
Co do innych, mam tutaj głównie na myśli imprezę Halloweenową w Tsukubie, na którą zabrali mnie znajomi, która również była świetna. Zdecydowanie najbardziej "swojska", bo też znów - większość obcokrajowców, to raz i 90% studentów i pracowników naukowych, to dwa. Najpierw barbecue na patio wewnątrz akademika, a potem wspólna impreza w miejscowym, "dyżurnym" barze, gdzie na kilku metrach kwadratowych tańczyło kilkadziesiąt osób. To ponoć trochę tak, że Ci ludzie, na co dzień poważni naukowcy, raz na jakiś czas olewają to wszystko i dają się ponieść, dlatego też i atmosfera jest niepowtarzalna. Jednym słowem - Kuba approved.
Tou-san i jego dwa króliczki... misiaczki... eee

Jeszcze niestety nie byłem na karaoke, jakoś nie było okazji, ale liczę, że jeszcze się jednak uda. Aktualnie ponoć planuje się jakaś impreza z okazji Bożego Narodzenia (tak wiem jak to brzmi, oni trochę inaczej traktują święta po prostu, ale o tym kiedy indziej), więc zobaczymy jak to będzie, na pewno będę starał się was informować na bieżąco... no... w miarę chociaż.

Pozdrawiam jak zawsze serdecznie i zapraszam do czytania kolejnych moich wynaturzeń, już niedługo coś trochę większego, zapowiadany post o autochtonach, chciałem dać wam jeszcze coś bardziej przyjemnego zanim poleci tam kolos.

Wasz...

wtorek, 8 listopada 2011

Ech to moje miasto...

   Pomieszkuję tutaj już jakieś dwa miesiące prawie a jeszcze nic wam w sumie na temat tego miejsca nie napisałem szczególnego, wstyd!  Prawda jest natomiast taka, że przymierzam się do tego posta od trzech tygodni już chyba. Nie wiem czy dobrym pomysłem jest robienie z tego jednego posta, bo cóż... mógłbym się pewnie rozpisywać i rozpisywać, a dlaczego? Bo japońskie miasto, to jest całkiem inna bajka, to jest swego rodzaju twór, który na początku odrzuca zupełnie, bo wydaje się być groteskową i karykaturalną próbą udawania zachodu. Trochę tak jakby wziąć taką stereotypową japońską wioskę, ze strzelistymi dachami, czerwonymi dachówkami, świątyniami, czerwonymi bramami torii i całym tym kolorytem i wszelkie psute miejsca wypełnili blokami, głównie takimi bardzo dziwnymi klockami. Dziwnymi, bo są zaprojektowane, żeby były takie super i nowoczesne z wyglądu, toteż zdarza się, że część klocka "wystaje", schody są w bardzo dziwnych miejscach, a wszystko to sprawia trochę wrażenie powiększonego domku dla lalek. Do tego jeszcze wystarczy dorzucić wielopoziomowe linie wysokiego napięcia, wyglądające, jak już chyba kiedyś wspominałem, niczym pajęczyny - i uwierzcie, supeł gordysjski to przy tym pestka i otrzymujemy ogólny wygląd Kamakury.




   Ale tak naprawdę są to jedynie pozory, Japonia jest jedną wielką grą pozorów, tutaj zawsze coś się dzieje pod spodem. Pełne ludzi ulice są tylko tym co najbardziej powierzchowne, w zagłębieniach budynków, w podziemiach, w różnych lokalach na piętrach, których nie widać z ulicy, tłoczona jest krew tego kraju. To nie jest tak jak u nas, że każdy jeden lokal ma zawsze wielki szyld i wszystko widać z ulicy, nie, tutaj w jednym budynku może być pięć knajp na różnych poziomach, a każda inna, on baru ze stritizem do Mcdonalda. To jest coś prawdziwie niesamowitego, a przede wszystkim nieprzeniknionego, tutaj nie zawsze drzwi są otwarte, nie zawsze zapraszają. Kiedy wracam do domu to przechodzę codziennie obok kilku knajpek, które zawsze mają zamknięte drzwi, owszem jest na zewnątrz uproszczone menu, ale nic więcej. Trochę jak jakieś tajemne miejsce spotkań, niby wszyscy widzą, że jest, ale boją się wejść, bo przecież nie wiadomo co zastanie się w środku. Przyznam szczerze, ja się jeszcze nie odważyłem spróbować swojego szczęścia w takim przybytku.


   A wszystkie te piętrowe budynki, powciskane między siebie domki i domeczki stoją przy BARDZO wąskich uliczkach. Są one na tyle wąskie, że jak dwa samochody próbują się minąć (a trzeba zauważyć, że są one również o wiele węższe od naszych) to muszą szukać jakichś zatoczek, a często-gęsto po prostu się wycofywać. Przy tym, to jest po prostu niewyobrażalne dla mnie, ale kierowcy się nie denerwują, w ogóle tego nie widać. Zawsze prawie przepuszczają pieszych, spokojnie czekają aż przejedzie samochód, żeby oni się mogli wcisnąć, na litość Pana oni się kłaniają jeśli się usuniesz na bok, żeby łatwiej było im przejechać! (A czasem trzeba). Long story short - miasteczka i miasta w Japonii są tak upakowane, tutaj zagospodarowanie miejsca jest opanowane do perfekcji, a czasem chyba nawet z przesadą. Najlepszym przykładem jest choćby to, że jak się jedzie lokalną kolejką (nie pociągiem, pociągi są dużo szybsze, dłuższe i mają często osobne tory, w sensie takie nadziemne trasy), to owa kolejka prawie ociera się o domy po jednej i drugiej stronie, to są raptem ze dwa metry odległości maks.


   Ale oprócz tego wszystkiego powyżej jest jeszcze to, co ja osobiście kocham w Kamakurze najbardziej, zresztą nie tylko w Kamakurze, raczej w całej Japonii, czyli świątynie, miejsca kultu, shintoistyczne i buddyjskie. Możecie powiedzieć, że to przecież wszystko to samo, że jak się ich tyle zobaczy, to już się nawet za bardzo między sobą nie różnią... ale ja tak nie uważam. Dla mnie każde jedno z tych miejsc ma całkiem inny klimat, to jest taki moment, kiedy człowiek naprawdę może poczuć się, jakby przeszedł przez bramy do całkowicie odmiennego świata, do domeny starych opowieści, do sfery duchów, bogów, demonów, złośliwych impów i temu podobnego tałatajstwa. W mojej okolicy świątyń jest grubo ponad dwadzieścia, a najlepsze są te, których prawie nikt nie odwiedza. Zazwyczaj są to po prostu stare uroczyska, polany otoczone z każdej strony ścianą drzew i skał, jakby wnęka w ścianie góry, wchodzi się do nich po schodach wprost z uliczki, przy której stoją mieszkania. W momencie kiedy przechodzi się przez torii nic już nie wygląda jak przed chwilą, snopy światła przebijają przez korony drzew, ogromne pajęczyny wiszą porozpinane pomiędzy kamiennymi latarniami, stary chram stoi zamknięty, prawie jak więzienie dla jakiegoś złego ducha. Mogę tak godzinami naprawdę, to jest zdecydowanie to, co najbardziej mnie tutaj jednak porusza. Większe świątynie natomiast nie dają już tak mocnego odczucia, ponieważ jest tam więcej ludzi, więcej turystów z aparatami, wiele pawilonów na otwartej przestrzeni, etc. Te raczej przygniatają ogromem, rozmachem, doskonałością szczegółów... ech...






   Właśnie dlatego na początku napisałem, że nie sposób dokładnie opisać to jak wygląda to miejsce i czym jest, to jest coś niesamowitego, połączenie totalnej nowoczesności, z tym co tutaj się działo 800 lat temu. Przy czym tutaj, działa to w niezmienionej zbytnio formie, w porównaniu do chociażby wyglądu naszych kościołów, mszy, świąt teraz i w średniowieczu. Tutaj świątynie wyglądają praktycznie tak samo jak wtedy, jeśli muszą z jakichś powodów być odbudowane, to tak samo, dlatego ten klimat tak mocno jest tutaj odczuwalny. I chociaż frazesem jest to, że Japonia łączy w sobie nowoczesność z tradycją, to jednak jest to najprawdziwsza prawda...


   I tym akcentem zakończę, postaram się następnym razem trochę dokładniej opisać, co widać na ulicy, jak zachowują się i jak ubierają ludzie, jak żyją, jak imprezują... przynajmniej na tyle na ile sam miałem okazję widzieć.


  Pozdrawiam i pokornie proszę o wybaczenie za tak strasznie długą przerwę w pisaniu, postaram się nadrobić.